Выбрать главу

Galowie wznieśli tryumfalne okrzyki, gdy prowadzeni przez dwóch olbrzymich, jasnogrzywych wojowników przerąbali się przez pierwszy szereg Rzymian. Właśnie w chwili, gdy rogi trębaczy zatrąbiły ostrzegawczo, manipuł drugiego szeregu przesunął się, zamykając lukę. Ich krótkie miecze śmigały spadając i wznosząc się, szybkie i pewne jak atakujące węże; ich wysokie, wypukłe scuta odbijały ciosy przeciwników. W ciągu paru chwil celtyccy szermierze, każdy osaczony przez pół tuzina legionistów, byli już martwi. Większość ich towarzyszy, otoczona z trzech stron, padła wraz z nimi. Teraz z kolei Rzymianie wznieśli zwycięskie okrzyki.

Marek skierował kolejny manipuł, by zlikwidować wyłom na lewym skrzydle. Powstrzymali nieprzyjaciół, lecz ta część szyku wciąż się wyginała. Nacierał tam wódz Celtów, walcząc jak demon. Jego miecz błysnął czerwonym światłem, gdy odrąbał rękę legioniście; kolejnym ciosem zabił mężczyznę, który stał wpatrując się z osłupieniem w bluzgający krwią kikut.

Jakiś Gal zaatakował Marka, wymachując mieczem nad głową, jakby była to proca. Kiedy trybun pochylił gwałtownie głowę, umykając przed jego dzikim cieciem, poczuł dochodzący od mężczyzny odór piwa. Okręcił się na pięcie, by odpowiedzieć ciosem, i ujrzał, jak Gajusz Filipus wyciąga swój miecz z ciała Gala.

Centurion splunął pogardliwie.

— To głupcy. Walka to zbyt poważna sprawa, by pozwolić sobie na picie. — Rozejrzał się wokół. — Ale jest ich przeklęte mnóstwo — dodał.

Skaurus mógł tylko skinąć głową. Środek szyku Rzymian nie ustępował pola, lecz oba skrzydła już się wyginały. W walce wręcz procarze na prawym skrzydle bardziej przeszkadzali niż pomagali, ponieważ osłaniający ich oszczepnicy musieli wykonać podwójne zadanie, by nie dopuścić do nich Celtów. Co gorsza, grupki Celtów wymykały się do lasu. Marek nie sądził, że uciekają. Obawiał się, że chcą zatoczyć koło i zaatakować Rzymian od tyłu.

Lekarz Gorgidas przemknął obok niego, by odciągnąć rannego legionistę z linii walki i zabandażować głęboką ciętą ranę, jaką otrzymał. Uchwyciwszy spojrzenie trybuna, powiedział: — Byłbym równie szczęśliwy bez takiej możliwości wykonywania mojego zawodu, wiesz? — W tej gorącej chwili przemówił w swej ojczystej grece.

— Wiem — odpowiedział Marek w tym samym języku. Niemal w tej samej chwili zaatakował go następny Celt — jakiś szlachcic, sądząc po jego spiżowym napierśniku. Zamarkował dzidą pchnięcie nisko, uderzył wysoko. Skaurus odparował pchnięcie tarczą. Grot dzidy minął go, ześlizgując się po wypukłej powierzchni scuti; trybun znalazł się tuż przy przeciwniku. Gal próbował się cofnąć, walcząc o życie; szeroko rozwartymi i przeraźliwie bacznymi oczyma obserwował ruch miecza trybuna.

Marek zadał pchniecie, mierząc w szczelinę pod naramiennikiem pancerza. Nie trafił dokładnie, lecz pchnięcie przebiło zbroję przeciwnika i ostrze zagłębiło się w ciele. Barbarzyńca zachwiał się. Jasnoczerwona krew zapieniła się w jego nozdrzach i ustach, kiedy padał na ziemię.

— Dobre uderzenie! — krzyknął Gajusz Filipus.

Jego prawa ręka była czerwona niemal do łokcia. Marek wzruszył ramionami, nie przypuszczając, by zadał aż tak silny cios. Bardziej prawdopodobne, że to partacka robota jakiegoś kowala doprowadziła do śmierci Gala — choć z drugiej strony większość celtyckich płatnerzy szczyciła się swymi wyrobami.

Coraz szybciej robiło się ciemno. Marek wysłał paru mężczyzn, dotychczas czekających w odwodzie, by przygotowali pochodnie i rozdali je legionistom. Jego żołnierze wykorzystali je nie tylko do oświetlania pola walki — jakiś Celt, ze stojącymi w ogniu długimi, tłustymi lokami, wrzeszcząc uciekł z pola walki.

Liscus padł, walcząc z ziomkami, których porzucił dla Rzymu. Skaurus poczuł ukłucie żalu. Tłumacz był bystrym, wesołym i szaleńczo odważnym człowiekiem — ale z drugiej strony, o ilu walczących po obu stronach można byłoby powiedzieć to samo? Teraz był po prostu martwy.

Galowie parli naprzód na obu skrzydłach, tnąc, zadając pchnięcia i rąbiąc. Ustępując przeciwnikowi pod względem liczebności, Rzymianie musieli się cofać; ich linia wyginała się, odsuwając od osłony lasu. Wzrastająca świadomość klęski spoczęła lodowatym ciężarem na barkach Skaurusa, gdy obserwował, jak są spychani na siebie. Walczył dalej, rzucając się to tu, to tam, gdzie tylko wrzała najzaciętsza walka, przez cały czas wykrzykując do swoich ludzi rozkazy i słowa zachęty.

Za szkolnych lat pobierał nauki u nauczycieli ze szkoły stoików. Ich nauki przydały mu się teraz. Nie dopuszczał do siebie strachu ani rozpaczy, tylko dalej walczył ze wszystkich sił, choć wiedział, że może to nie wystarczyć. Klęska sama w sobie nie była godna potępienia. Zaniechanie wysiłków, by do niej nie dopuścić — z pewnością tak.

Gajusz Filipus, który widział więcej młodych, obnoszących się ze swoją ważnością oficerów, niż mógł zapamiętać, tego obserwował z coraz większym podziwem. Wynik walki nie zapowiadał się korzystnie dla Rzymian, lecz przy tak miażdżącej przewadze liczebnej Galów, trudno było spodziewać się czegoś innego.

Rogi trębaczy zagrały na trwogę. Las nie stanowił już osłony; podskakując, wyjąc, wypadli zeń Celtowie, atakując tyły Rzymian. Czując przedsmak ofiarowanego mu pucharu zagłady, Marek skierował przeciwko nim ostatnie odwody, krzycząc: — Tworzyć koło! Tworzyć koło!

Pospieszna obrona tyłów w jakiś sposób powstrzymała atak, odpierając niezgraną szarżę Celtów na czas potrzebny Rzymianom do sformowania kolistego szyku. Lecz pułapka zatrzasnęła się. Otoczeni w głębi kraju swych wrogów, legioniści mogli spodziewać się tylko jednego losu. Noc wypełniła się tryumfalnymi okrzykami Celtów, gdy otaczali pierścień Rzymian, tak jak morze otacza kolumnę z twardego, czarnego kamienia, którą wkrótce pochłonie.

Druidyczne runy błysnęły w świetle pochodni, gdy wódz Galów skoczył jak wilk na szeregi Rzymian. Wyrąbał sobie drogę przez trzy szeregi legionistów, a potem zawrócił i przebił się z powrotem do swoich ludzi.

— Mają wojownika, z którym wolałbym się nie spotkać — rzekł Gajusz Filipus, posępnie spozierając na poskręcane ciała i potrzaskany oręż, które Gal zostawił za sobą.

Marek wyraził swe uznanie temu, komu się należało.

— To wielki wojownik.

Bitwa przygasła, wojownicy z obu stron opierali się na dzidach lub tarczach, próbując złapać trochę tchu. Jęki rannych popłynęły w noc. Gdzieś w pobliżu zagrał świerszcz.

Marek uświadomił sobie, jak bardzo jest wyczerpany. Oddech zmienił się w zdyszany szloch, nogi miał z ołowiu, a jego pancerz był cięższy niż brzemię, które dźwigał Atlas. Wszystko go swędziło; wyschnięty, zaskorupiały pot trzeszczał, kiedy tylko się poruszył. Dawno przestał zauważać jego słony smak w ustach i pieczenie, jakie wywoływał zalewając oczy.

Rękę od tak dawna zaciskał na rękojeści miecza, że rozwarcie jej po to, by sięgnąć po manierkę, która zwisała u pasa, wymagało od niego całej siły woli. Ciepłe, cierpkie wino spiekło mu gardło, gdy przełykał.

Wzeszedł księżyc, z tarczą zmniejszającą się kilka dni po pełni i czerwoną, jak gdyby odbijały się w niej światła tego posępnego pola bitwy.

I, jakby to był jakiś sygnał, wódz Celtów ponownie ruszył ku Rzymianom. Spięli mięśnie w oczekiwaniu na jego zaciekły atak, lecz mężczyzna zatrzymał się, nie podejmując walki. Schował miecz i uniósł pustą, prawą rękę nad głowę.