Выбрать главу

Na drodze panował niewielki ruch. Jakiś kupiec, dostrzegłszy maszerującą kolumnę ze szczytu wzniesienia jakieś pół mili dalej na południe, natychmiast zawrócił swoje juczne konie i umknął. Gajusz Filipus prychnął pogardliwie.

— Co wedle niego możemy zrobić? Przegonić jego konie na piechotę?

— Nawet o tym nie myśl — rzekł poważnie Virido-viks. — Moje stopy są całe w pęcherzach większych niż orzechy. Myślę, że wy, Rzymianie, urodziliście się w marszu, wiec nie odczuwacie bólu w nogach. Łydki pieką mnie również.

Dla Skaurusa natomiast całodzienny marsz był jednym z lżejszych. Tempo jego ludzi spowalniały nosze, które nieśli w grupach. Wielu maszerujących było rannych, a wszyscy do cna wyczerpani. Czterech żołnierzy niesionych na noszach zmarło tego dnia, co dla Gorgidasa nie było niespodzianką.

Tzimiskes wyglądał na zadowolonego z tempa, jakie zdołali utrzymać legioniści. Zafascynowany obserwował, jak wykorzystywali ostatnie promienie zachodzącego słońca i purpurowe światło zmierzchu, by wznieść swoje fortyfikacje w kształcie kwadratu. Marek był dumny z umiejętności i dyscypliny, jaką wykazywali jego wyczerpani żołnierze.

Kiedy słońce zanurzyło się za zachodni horyzont, Neilos wykonał znany już rytuał, choć tym razem jego modlitwa trwała dłużej niż ta, którą odmówił przy winie.

— To wyjaśnia tę złotą kulę na budynku przy drodze — powiedział Gorgidas.

— Doprawdy? — Marek myślał o czymś innym.

— Oczywiście. Ci ludzie muszą być czcicielami Słońca. Trybun zastanowił się nad tym.

— Istnieją gorsze kulty — powiedział. — Oddawanie czci słońcu jest dość prostą religią. — Gorgidas skłonił głowę na potwierdzenie jego słów, lecz Marek długo miał pamiętać, jakiej naiwności i niewiedzy dał dowód swoją uwagą.

Wąski, srebrny rożek rosnącego księżyca ześlizgnął się na niebo, wkrótce pozostawiając je niepojętym gwiazdom. Marek ucieszył się widząc, że przynajmniej jest tu księżyc, nawet jeśli nie zgadzał się w fazie z tym, który znał. Wilk zawył wśród odległych wzgórz.

Dzień był ciepły, lecz po zachodzie słońca zrobiło się zaskakująco zimno. Dodając to do dojrzałych zbóż, jakie widział na polach, Marek domyślił się, że panuje tutaj jesień, choć w Galii było wczesne lato. Cóż — pomyślał — jeśli księżyc tej krainy nie zgadza się w fazie z moim księżycem, nie ma żadnych powodów, by zgadzały się pory roku. Wreszcie przestał o tym myśleć i zasnął.

Miasto nazywało się Imbros. Choć wzrok natykał się na trzy lub cztery zwieńczone kulami błękitne iglice, jego mury sięgały na tyle wysoko, by zasłaniać niemal wszystko. Fortyfikacje wydawały się solidne i w dobrym stanie. Lecz podczas gdy w większości szary kamień murów był stary i spłowiały, znaczna część pomocnej ściany wyglądała na niedawno odbudowaną. Trybun zastanawiał się, jak dawno temu splądrowano miasto i kim był wróg.

Wiedział, że miejscowi przywódcy nie pozwolą wkroczyć do miasta żadnej większej grupie jego ludzi, dopóki nie przekonają się, że legionistom można zaufać, lecz spodziewał się, że Imbros przygotuje dla Rzymian rynek poza murami. Gdzie są zabiegani wieśniacy, krzątający się kupcy, dlaczego nie widać zbliżających się fur ze zbożem i innymi produktami? Miasto nie wyglądało na zamknięte w obawie przed oblężeniem, ale też nie sprawiało wrażenia, że oczekuje przybycia przyjaznej armii.

To mogło oznaczać kłopoty. Jego żołnierze już niemal kończyli żelazne racje, które nieśli w swoich workach, a pola i zagrody wokół Imbros wyglądały dostatnio. Nawet rzymska dyscyplina nie wytrzyma długo w obliczu głodu.

Przy pomocy paru słów i mnóstwa gestów spróbował przekazać to Tzimiskesowi. Videssańczyk, sam będąc żołnierzem, zrozumiał natychmiast; wydawał się zakłopotany i zatrwożony faktem, że posłaniec, którego wysłał naprzód, został zignorowany.

— To nie jest spokojny kraj — rzekł Gajusz Filipus. — Zastanawiam się, czy młody Mouzalon nie dostał gdzieś po głowie, jadąc tutaj.

— Czekaj — rzekł Viridoviks — czy to nie ów młodzieniec we własnej osobie galopuje do nas?

Mouzalon zaczął mówić nim jeszcze podjechał do Tzimiskesa. Odpowiedzi tego drugiego, początkowo krótkie, stawały się coraz głośniejsze; głośniejsze i gniewniejsze. W ich rozmowie często powtarzało się słowo lub imię „Vourtzes”; kiedy wreszcie padło o raz za dużo, Tzimiskes splunął ze wstrętem.

— Musi być naprawdę wściekły, jeśli daje upust swej furii przez parodię modlitwy — rzekł cicho do Marka Gorgidas. Trybun skinął głową, zgadzając się ze spostrzeżeniem Greka.

W Imbros coś się działo. Zauważyli poruszenie przy północnej bramie, zapowiadające pojawienie się procesji. Pierwszy szedł tłusty mężczyzna ze srebrną opaską na łysej głowie i w todze z kasztanowatego brokatu. Z obu jego stron dwóch innych osłaniało go parasolami. Musiało tu chodzić o podkreślenie uroczystego charakteru procesji, bowiem niemal już zmierzchało. Tzimiskes zmierzył tłustego mężczyznę jadowitym spojrzeniem — zatem, czy był to ów Vourtzes?

Za Vourtzesem, jeśli to był on, szło czterech młodszych, szczuplejszych mężczyzn, mających na sobie skromniejsze szaty. Z ich poplamionych atramentem palców i nerwowych, krótkowzrocznych spojrzeń, jakie słali Rzymianom; Marek domyślił się, że są sekretarzami tłustego mężczyzny.

Wraz z nimi szła para kapłanów z wygolonymi głowami. Jeden miał na sobie prostą błękitną szatę; drugi, szczupłolicy mężczyzna z siwiejącą brodą i jasnymi, płonącymi oczyma, miał na wysokości lewej piersi na swym stroju wyhaftowane złotą nicią koło wielkości dłoni.

Po obu stronach pisarzy i kapłanów kroczył oddział żołnierzy: wielcy, jasnowłosi mężczyźni o kamiennych twarzach, w szkarłatno-srebrnych opończach narzuconych na kolczugi. Nieśli piki i niebezpiecznie wyglądające lekkie toporki; na ich prostokątnych tarczach widniały rozmaite godła. Najemnicy, zdecydował trybun — nie byli podobni do Videssańczyków, których dotychczas widział.

Za żołnierzami szło trzech trębaczy, tyluż flecistów i mężczyzna, jeszcze tłuściejszy niż Vourtzes, pchający kocioł na małym wózku z kołami.

Vourtzes zatrzymał się pół tuzina kroków przed Rzymianami. Jego gwardia honorowa znieruchomiała jak jeden mąż, wraz z ostatnim tupniętym krokiem i niemym okrzykiem; Marek poczuł, jak jego ludzie jeżą się na ten butny pokaz. Trębacze i fleciści zagrali skomplikowany tusz. Gruby jak beka bębnista walnął w swój instrument z taką siłą, że Skaurus odniósł wrażenie, iż lada chwila sam kocioł albo wózek rozpadną się na kawałki.

Kiedy fanfara ucichła, dwaj Videssańczycy stojący z rzymską armią złożyli prawe ręce na piersiach i skłonili głowy przed pulchnym dostojnikiem, który stał na czele procesji. Marek oddał mu rzymski salut, wyciągnąwszy przed siebie na wysokość oczu prawą rękę z zaciśniętą pięścią. Gajusz Filipus szczeknął rozkaz i legioniści równocześnie powtórzyli gest dowódcy.

Zaskoczony Videssańczyk cofnął się o krok. Spojrzał z wściekłością na Skaurusa, który musiał stłumić uśmiech. By ukryć swe zmieszanie, dostojnik gestem nakazał swym kapłanom, by wystąpili naprzód. Starszy wskazał kościstym palcem na Marka, wypaplawszy coś, co brzmiało jak ciąg pytań.

— Przykro mi, mój przyjacielu, lecz nie mówię w twoim języku — odparł po łacinie trybun. Kapłan warknął, zadając kilka pytań Tzimiskesowi.