Выбрать главу

Zastanowił się, jak przebiega walka. Na jego niewielkim odcinku wszystko szło całkiem dobrze, lecz ta bitwa była o wiele za duża, by dało sieją ogarnąć jednym spojrzeniem. Liczebność wojsk po obu stronach, długość linii walki i wszechobecne tumany kurzu czyniły to przedsięwzięcie beznadziejnym.

Lecz z tego, jak wyginał się front wydawało się, że plan Mavrikiosa jest realizowany. Yezda, ściskani na obu skrzydłach, zmuszeni zostali do rzucenia się na środek videssańskiej linii. Pozbawieni możliwości przeprowadzania szybkich manewrów — swej zasadniczej przewagi — stawali się łatwym kąskiem dla żołnierzy ciężkozbrojnych oddziałów, które skoncentrował tam Imperator. Wielkie topory jego halogajskich gwardzistów wznosiły się i opadały, wznosiły i opadały, przerąbując małe, lekkie tarcze koczowników i ich pancerze z prażonej w ogniu wolej skóry. Halogajczycy śpiewali walcząc; ich powolny, głęboki, bitewny zaśpiew rozbrzmiewał pewnie wśród otaczającego ich zgiełku.

Z głębi gardła Avshara wydobył się głuchy pomruk, dźwięk tłumionej furii. Środek videssańskiej linii okazał się jeszcze silniejszy, niż się spodziewał, choć przecież wiedział, że tam właśnie znajdują się najlepsi żołnierze wroga. A wśród nich, przypomniał sobie nagle, walczył cudzoziemiec, który pokonał go na miecze. Avshar rzadko przegrywał w czymkolwiek; zemsta będzie słodka.

Trzykrotnie mierzył ze swego śmiercionośnego łuku w Skaurusa. Dwukrotnie chybił; wbrew przerażającym pogłoskom, strzały z tego łuku nie zawsze trafiały w cel. Za trzecim razem wymierzył celnie, lecz jakiś nieszczęsny koczownik znalazł się na drodze strzały. Padł nieświadom, że zginął z ręki własnego wodza.

Czarodziej zaklął kiedy zobaczył, że ów doskonały strzał poszedł na marne. — Zatem inaczej — burknął do siebie. Zamierzał rzucić ten czar na kogoś innego, lecz tutaj również spełni swe zadanie.

Oddał łuk towarzyszącemu mu oficerowi, uspokajał swego wierzchowca uściskiem kolan, dopóki nie stanął bez ruchu — rzucanie czaru wymagało równoczesnych ruchów obu rąk. Kiedy zaczął inwokację, nawet Yezda trzymający jego łuk odsunął się od niego ze wzdrygnięciem, tak lodowato i straszliwie brzmiały jej słowa.

Przez chwilę miecz Marka płonął oślepiającym blaskiem. Zmroziło go to, lecz tego dnia wiele czarów rzucono na polu bitwy. Machnął na trębaczy, by wezwali na pozycję pozostający z tyłu manipuł.

Avshar zaklął znowu czując, że jego czary chybiły celu. Zacisnął pięści, lecz nawet on musiał ustąpić w obliczu konieczności — zatem powrót do pierwotnego planu. Zwiadowcy Yezda wielokrotnie obserwowali ćwiczenia imperialnej armii i donieśli mu o tym, co zobaczyli. Ze wszystkich ludzi w tamtej armii, jeden był kluczem — a czar Avshara nie zbłądzi dwukrotnie.

— Tam! Naprzód! Naprzód! Tam! Odpędźcie tych skurwysynów! — ryczał Nephon Khoumnos. Ochrypł i zmęczył się, lecz czuł coraz większą radość z przebiegu bitwy. Ortaias, ku chwale Phosa, nie przeszkadzał mu zbyt mocno, a żołnierze stawali lepiej, niż śmiał mieć nadzieję. Zastanowił się, czy Thorisin z równym powodzeniem wykonuje swoje zadanie na prawym skrzydle. Jeśli tak, to wkrótce wokół Yezda zaciśnie się stalowy pierścień.

Generał kichnął, zamrugał zirytowany, kichnął znowu. Mimo piekielnego upału, nagle zrobiło mu się zimno; pot zastygł zimną warstwą na jego ciele. Zadygotał w swej zbroi — lodowe ostrza wbiły się w jego kości. Przy każdym ruchu nieznośny ból przeszywał stawy. Oczy wyszły mu z oczodołów. Otworzył usta, by krzyknąć, lecz z gardła nie wydobyło się żadne słowo. Jego ostatnią świadomą myślą było to, że zamarzanie wcale nie jest tak lekką, bezbolesną śmiercią, jak powszechnie sądzono.

— Zdaje się, że nacierają mocniej — rzekł Ortaias Sphrantzes. — Jak sadzisz, Khoumnos? Powinniśmy skierować jeszcze jedną brygadę, by ich odeprzeć? — Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, odwrócił się, by spojrzeć na starszego mężczyznę. Khoumnos niewzruszenie patrzył przed siebie wytrzeszczonymi oczyma i zdawał się nie zwracać żadnej uwagi na otoczenie.

— Nic ci nie jest? — zapytał Sphrantzes. Położył rękę na nagim ramieniu generała, a potem oderwał ją ze zgrozą, pozostawiając na nim swoją skórę. Dotknięcie Khoumnosa przypominało zetknięcie się z powleczoną lodem ścianą w samym środku zimy, tyle że było jeszcze gorsze, bo to zimno paliło jak ogień.

Zaskoczony nagłym ruchem, koń generała przesunął się spłoszony. Jeździec zakołysał się, a potem runął sztywno; wyglądało to tak, jak gdyby zwierzę dosiadał skamieniały posąg człowieka. Setka gardeł powtórzyła pełen grozy krzyk Sphrantzesa, ponieważ ciało Khoumnosa, jak rzeźba wycięta z kruchego lodu, roztrzaskało się na tysiąc zmarzniętych odłamków, kiedy uderzyło o ziemię.

— Zaraza! — zawołał Gajusz Filipus. — Coś idzie nie tak na lewym skrzydle! — Tak wrażliwy na zmienne pływy bitwy, jak jeleń na zmieniający się wiatr, centurion wyczuł, że Yezda przechodzą do ofensywy, nim jeszcze przypuścili atak.

Pakhymer również zwietrzył swąd kłopotów i na jego rozkaz jeden z jeźdźców pogalopował za linią walczących na południe, by dowiedzieć się, co się stało. Wysłuchał tego, co jego człowiek zameldował mu po powrocie, a potem krzyknął do Rzymian: — Khoumnos padł!

— Och, niech to piekło pochłonie — mruknął Marek. Gajusz Filipus uderzył się ręką w czoło i zaklął. Oto możliwość, której Imperator nie wziął pod rachubę — odpowiedzialność za trzecią część videssańskiej armii spadła bezpośrednio na wątłe barki Sphrantzesa.

Khatrish, który przyniósł wieści, wciąż coś mówił. Laon Pakhymer wysłuchał go, a potem przemówił tak ostro, że Rzymianie zdołali usłyszeć część z tego, co powiedział: — …język za zębami, zrozu… — Jeździec skinął głową, zasalutował mu niedbale i wrócił na swoje miejsce w szeregu.

— Ciekaw jestem, co się tam stało — rzekł Viridoviks.

— Nic dobrego, ręczę ci za to — odpowiedział Gajusz Filipus.

— Jesteś wyjątkowo ponurą duszą, drogi Rzymianinie, lecz obawiam się, że tym razem masz rację.

Kiedy lewe skrzydło zachwiało się, Mavrikios domyślił się, dlaczego. Natychmiast posłał na południe Czerwonego Zeprina, by ratował sytuację, lecz halogajski dowódca został porwany w wir zaciekłej, pełnej zamieszania walki, która wywiązała się, kiedy oddział Yezda przedarł się przez imperialną linię i zaczął szaleć na tyłach Videssańczyków. Oburęczny topór Halogajczyka wyprawił na tamten świat niejednego koczownika, lecz w tym czasie lewym skrzydłem dowodził Ortaias Sphrantzes.

Tak jak statek z wolna zanurzający się pod wodę, tak sytuacja lewego skrzydła nieustannie się pogarszała. Oficerowie rozmaitych kontyngentów prowadzili je najlepiej jak potrafili, lecz ze śmiercią Nephona Khoumnosa zniknęła jednocząca ich działania kierownicza siła. Ortaias, na skutek swego niedoświadczenia, jak oszalały przepędzał swoich ludzi to tu, to tam, by odeprzeć pozorowane ataki, jednocześnie pozostawiając bez odpowiedzi prawdziwe szturmy.

Lewe skrzydło stało się bardziej podatne na ataki wroga z jeszcze jednego powodu. Mimo iż Pakhymer nakazał milczenie swemu posłańcowi, pogłoski o tym, jak zginął Khoumnos, wkrótce rozeszły się po całej videssańskiej armii. Były pogmatwane i niekiedy absurdalnie niezgodne z prawdą, lecz we wszystkich pobrzmiewało wyraźnie imię Avshara. Ludzie z każdego odcinka videssańskiej linii spoglądali z obawą na południe nie wiedząc, czego mogą się stamtąd spodziewać.