Выбрать главу

12.02.2406

Zaszły nieprzewidziane okoliczności, lecz sytuacja jest opanowana. Green i Mellon usiłowali bruździć. Wydawało im się, że wykorzystają niepokoje dla siebie. Rozpoczęli wyraźnie przygotowania do akcji przeciw rządowi. Ale przeliczyli się. Musiałem, niestety, użyć siły w stosunku do Greena. Choć on mądrzejszy od swego pradziadka, lecz zbyt szybko odsłonił karty.

Drugą, znacznie ważniejszą przeszkodą w realizacji moich planów było to, iż konstruktor rządowy Bernard Kruk próbował uniemożliwić przebudowe miotacza. Jeszcze raz potwierdza się teza, że nie należy wyznaczać na odpowiedzialne stanowiska ludzi pochodzących z wrogiego środowiska. Początkowo myślałem, że Kruk inspirowany jest przez Agro, ale wszelkie dane wskazują, że zdołał on nawiązać kontakt z Czerwonymi i działał na ich polecenie. Akcja ma charakter zorganizowany, przy czym znalazła oparcie wśród najbardziej buntowniczych elementów białego i czarnego motłochu. Śledztwo wykazało, że działające grupy nawiązały do terrorystyczno-wywrotowego Stowarzyszenia Nieugiętych, co może być szczególnie niebezpieczne wobec poważnych oznak wrzenia. Dzięki sprawnej akcji policji spisek został zlikwidowany i prawdopodobnie wszyscy ważniejsi przywódcy są pod kluczem. Próba zamachu na nowo mianowanego konstruktora rządowego udaremniona. Kruk i jego bezpośredni wspólnicy zostali odbici przez bandę, lecz policji udało się szybko ich osaczyć w centralnych pomieszczeniach. Wobec zastosowania gazów wyszli oni w skafandrach na zewnątrz. Los ich jest przypieczętowany, gdyż nie mają innej drogi powrotu do wnętrza Celestii jak przez śluzę, której strzeże policja.

Przebudowa miotacza została dokonana. Czerwoni używają iście diabelskich sztuczek, lecz nie unikną swego losu.

— Co to ma znaczyć? — zdziwił się Roche. — Przecież on to pisał przed chwilą?

— No właśnie. Dlaczego nie wspomina nic o zniszczeniu rakiety?

— Może jeszcze nie zostało to stwierdzone?

— Eeee… Od tego ma Lunowa.

— Mówi, że robią diabelskie sztuczki… — podsunął Tom.

— A jakby tak przyjąć, że jest więcej rakiet? — rzucił Dean.

— To też nic nie wyjaśnia.

— A może to jednak diabły? — ponowił uwagę chłopiec, lecz zajęci swymi myślami Kruk i Roche nic nie odrzekli.

— Tak — powiedział kategorycznym tonem Bernard. — Jedynym wyjaśnieniem może być to… — zawahał się —…że oni jeszcze nie zostali zniszczeni.

— Nie zostali zniszczeni? — słaby okrzyk dziewczyny zmusił ich do odwrócenia głów. Daisy uniosła się z trudem z ziemi i podeszła chwiejąc się do biurka.

— Dean! Ber! Tam jest radio — mówiła, łapiąc z wysiłkiem powietrze. — Może oni żyją! Może uda ci się… — urwała i przybladła. Nagle jęknęła i zatoczyła się usiłując wesprzeć zdrową rękę o krawędź blatu.

Dean pochwycił ją w ramiona. Osunęła mu się na ręce. — Ona tu umrze… — podniósł wzrok na Kruka. — Daj pistolet! Idę! — powiedział Bernard.

Głuche, gardłowe ujadanie poderwało Stellę z posłania. Przecierając zaspane powieki usiłowała uświadomić sobie, co się z nią dzieje. Gwałtownie przerwany sen mieszał się w chaotyczną gmatwaninę z rzeczywistością.

Co się właściwie stało? Jeszcze przed chwilą widziała w marzeniu sennym uśmiechniętą do niej twarz Bernarda. Trzymając się za ręce, dążyli gdzieś długim korytarzem. Było jej tak dobrze… Naraz jakiś bezkształtny, czarny cień zagrodził im drogę. Rosnąc w ludzką postać rozpostarł dwie postrzępione płachty — ręce. Ujrzała wykrzywioną szyderczym uśmiechem twarz starej wiedźmy, tak często występującej w opowieściach Greena.

Stella czuła, jak ogarnia ją gniew. Rzuciła się naprzód chcąc zetrzeć w proch staruchę. Lecz oto zamiast pomarszczonej twarzy ujrzała przed sobą gniewne oblicze ojca.

„Chodź ze mną! — zagrzmiał jego głos. — Los Kruka jest przesądzony”.

Cofnęła się z przestrachem kryjąc twarz w ramionach Bernarda.

„Chodź ze mną!” — uderzył głucho w uszy głos ojca. Zadrżała. Uczuła na ramieniu uścisk ręki. Spojrzała z przerażeniem. Bernarda nie było już obok niej. Jego mała, skurczona postać spadała gdzieś w przestrzeń kosmiczną.

„Chodź ze mną! — rozkazał ojciec. — Dlaczego zdradziłaś Celestię?”

Ogarnęła ją miażdżąca wolę niemoc. Opuściła z pokorą głowę.

„Dlaczego zdradziłaś Celestię?!”

Padła na kolana. Usłyszała nad sobą głuchy stuk, który zmienił się raptownie w ujadanie Gree.

Majaki senne rozpłynęły się w przyćmionym świetle sypialni. Usiadła na tapczanie i przez dłuższą chwilę rozglądała się błędnie po pokoju, nim udało się jej na tyle skupić myśli, że mogła odróżnić rzeczywistość od snu.

Za drzwiami miotał się Gree uderzając raz po raz łapami w cienką sigumitową płytę. Stella wstała z tapczanu. Chwiejąc się z lekka, postąpiła parę kroków ku drzwiom.

Nagły okrzyk przerażenia zmieszał się z ujadaniem psa. Oto jakaś ludzka ręka dotknęła jej ramienia.

Stella skoczyła ku drzwiom, lecz w tej samej chwili rozległ się dobrze jej znany głos.

— Nie bój się. To ja…

Odwróciła się gwałtownie i ujrzała tuż przed sobą w półmroku wysoką postać.

— Ber!

Objęła go gwałtownie i tak jak we śnie, mocno, bardzo mocno przytuliła się do niego. Ich usta spotkały się.

Głuche ujadanie Gree, które ustało na moment, znów wdarło się brutalnie w ciszę. Wróciła świadomość niebezpieczeństwa. Bernard odsunął delikatnie ramiona dziewczyny i ściskając jej rękę powiedział szeptem:

— Stello! Każda chwila jest droga… Możesz uciszyć psa? Oprzytomniała.

— Co si? stało? Dlaczego Gree tak ujada? — zawołała ze strachem.

— Jeśli psa nie uciszysz, będę musiał go zabić.

— Idź tam… — wskazała małe drzwi prowadzące do łazienki.

Skoczył ku nim, otworzył i zawahał się. Wepchnęła go lekko do środka i zasunęła drzwi.

Rozejrzał się wokoło. Oślepiająco białe kafle, którymi wyłożone było całe wnętrze łazienki, przypominały do złudzenia dno Jeziora. Dyskretne, zielonkawe światło, sączące się z sufitu, jeszcze bardziej potęgowało to wrażenie. Przed nim w odległości kilku metrów biegły w dół schodki prowadzące do wnętrza przestronnej wanny umieszczonej w podłodze.

Naraz uwagę jego przykuły niewielkie drzwiczki w ścianie. Otworzył. Była to szafka. Dolne jej półki zapełniały różne środki kosmetyczne, górne — buteleczki, słoiki i pudełka z lekarstwami.

„Daisy”… — przypomniał sobie cel wyprawy.

Czy ona jeszcze żyje?

Przebiegł niepewnie wzrokiem rzędy pudełek i flaszek. Co właściwie miał wybrać? Słabo się orientował. Zauważył jakąś buteleczkę, której wygląd wydał mu się znajomy. Wyciągnął po nią rękę, lecz oto rozległo się ciche pukanie.

Odsunął drzwi i zatrzymał się w progu. Na środku pokoju stała Stella, trzymając za obrożę cętkowanego doga. Pies zjeżył się na widok Bernarda, ale spokojne, pieszczotliwe słowa dziewczyny robiły swoje:

— Cicho, Gree, cicho. Co ty, stary, nie poznajesz Bera? Spokój, Gree! To przecież Ber. No, zobacz. Czegoś się tak rzucał?

Pies spoglądał raz po raz w oczy swej pani, to znów na Kruka, jakby się zastanawiał, co robić. Bernard wyciągnął rękę i podszedł do psa.

— Czegoś taki zły, Gree? Uspokój się. No, już! Dobrze? Położył dłoń na łbie doga. Pies wyszczerzył kły, cofając się.

Przekonawszy się jednak, że przybyły nie boi się go, odwrócił niepewnie łeb i, spoglądając spod oka, warczał z cicha.