— Gree, połóż się! — rozkazała Stella puszczając obrożę. Pies postąpi! parę kroków i przywarował na dywanie nie spuszczając wzroku z intruza,
— Chciałam go zamknąć w gabinecie ojca, ale się rzucał i robił straszny hałas. Nie było wiec innej rady, jak zawrzeć przyjaźń — uśmiechnęła się do Bernarda.
— Ojca nie ma?
— Nie. Gdzieś wyszedł. Jesteśmy sami.
Ujęła Bernarda za rękę i patrząc mu prosto w oczy powiedziała:
— Tak o tym marzyłam, Ber… Usiedli na brzegu tapczanu.
— Zostaniesz. Tu cię nikt nie znajdzie — wyszeptała. — Gree uspokoił się, a ojca nie wpuszczę. Tu najbezpieczniej. Drzwi się zamykają. Prawda, że zostaniesz? Znajdziemy razem jakieś wyjście z tej okropnej historii.
Oparła głowę na jego piersi. Począł okrywać pocałunkami jej twarz i szyję. Nagle przed oczyma stanęła mu papierowobiała twarz Daisy Brown. „Co ja robię? Przecież tam na mnie czekają! Każda chwila to kwestia życia”. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Gdzie chcesz iść? Nigdzie stąd nie pójdziesz!
— Muszę, Stello. Zrozum, tarn na mnie czekają. Chodzi o życie Daisy Brown!
— Daisy Brown?
— Ona jest ranna i gorączkuje. Parę razy mdlała. Miałem znaleźć dla niej jakieś lekarstwo. Właśnie dlatego tu przyszedłem…
— To nie dla mnie przyszedłeś? — pedantycznie poprawiła potargane włosy. — Więc idź sobie do niej!
— Ależ Stello, co ty mówisz? Źle mnie rozumiesz.
— Sam powiedziałeś, że przyszedłeś nie do mnie! — przerwała mu oschle.
— Zrozum, ona może umrzeć! Przyszedłem do ciebie, aby prosić o pomoc. No i oczywiście, żeby cię zobaczyć.
— Gdzie ona jest?
— Niedaleko stąd — odrzekł wymijająco. Wahał się, czy słuszne będzie, aby Stella wiedziała wszystko.
— Gdzie? — padło ponowne pytanie. — Lekarstwo zaniosę sama. Nie było możliwości ukrywania dalej prawdy.
— Czy wiesz, że w waszym mieszkaniu są tajne pomieszczenia, do których dostęp ma tylko twój ojciec?
Skinęła głową.
— Różnie ludzie o tym mówią. Ale ja nie wiem, którędy można się tam dostać. Zdaje się, że droga prowadzi przez gabinet ojca. Nic tu jednak nie pomogę.
— Nie o to chodzi. Daisy, Dean i Tom Alallet znajdują się właśnie w tych tajnych pomieszczeniach za gabinetem prezydenta.
— Więc tam jest też Roche? — spojrzała nieco cieplej na Bernarda. — On… On zdaje się kocha tę Brown?
— I ona jego — skwapliwie potwierdził Kruk. — Dean pewno się tam miota w rozpaczy, a my tu…
— Ja im zaniosę lekarstwo! — rzuciła stanowczo dziewczyna.
— Nie wpuszczą cię beze mnie. Zrozum. Zresztą ja tam muszę być, od dokładnego zbadania tych pomieszczeń zależy wszystko. Proszę cię więc o wodę, trochę żywności, a przede wszystkim o jakieś lekarstwo przeciwgorączkowe, wzmacniające… prawdę mówiąc, nie wiem jakie… — poruszył się niespokojnie. — Nigdy bym sobie tego nie darował, gdyby przeze mnie umarła. Widzisz więc…
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— A wrócisz tu?
— Wrócę. Wkrótce tu wrócę.
— Kiedy? — nie ustępowała.
— No… za parę godzin.
Podeszła do drzwi i otworzywszy je kluczem wyjrzała na korytarz. Nikogo nie było. Pobiegła do kuchni i za kilka minut wróciła przynosząc dwie butelki wina i spore zawiniątko z żywnością. Wybrała kilka lekarstw z apteczki i zwróciła się do Bernarda:
— Poczekaj, zobaczę, czy ojciec nie wrócił. Skinął w milczeniu głową.
Wyszła. Gree podniósł się z dywanu i stanął przy drzwiach nasłuchując. Dłuższa chwila oczekiwania — i drzwi otworzyły się gwałtownie. Stella obróciła klucz w zamku i przyciemniwszy światło podbiegła do Kruka.
— Co się stało? Wrócił? — zapytał z niepokojem.
— Tak… — wyszeptała ledwo dosłyszalnie. — Musisz poczekać. Musisz jeszcze tu zostać — powiedziała z naciskiem. Oczy jej błyszczały.
Dean podniósł wspartą na zaciśniętych dłoniach głowę. Spojrzał na leżącą u jego nóg na podłodze wpółprzytomną Daisy, za drzwiami rozległy się czyjeś kroki.
Poruszył się nasłuchując, choć w ciągu blisko trzech godzin, które minęły od opuszczenia kryjówki przez Kruka, zdążył już pogodzić się z myślą, że Bernard został aresztowany i lada chwila do archiwum wejdzie policja, jednak serce zabiło mu gwałtownie.
Drzwi otwarły się. Dean spojrzał i odetchnął. Przed nim siał Bernard trzymając w ręku białe zawiniątko, z którego wystawały szyjki butelek z winem.
— Jesteś! Więc cię nie schwytali? Ach, pani tu? Dopiero teraz zauważył, że za Bernardom stoi Stella.
— Co z Daisy? — spytał Kruk pochylając się nad chora. — Widzę, że gorączka wzrosła.
— Niedobrze. Trzeba koniecznie lekarza. Boję się, żeby nie było zakażenia. Chociaż — zastanawiał się — chyba nie. zrobiłem jej przecież na górze zastrzyk.
Stella uklękła przy Daisy i dotknęła jej rozpalonej ręki. Dziewczyna otworzyła przymknięte powieki i wyszeptała z lękiem:
— Gdzie Dean?
— Jestem, kochana — odezwał się Roche.
— Daj pić. Wody.
Obok podłożonej pod głowę Daisy zwiniętej marynarki Deana-stała płaska butelka z koniakiem. Astronom sięgnął po nią.
— Skąd to wziąłeś? — zdziwił się Kruk.
— Nie wracałeś tak długo, a z Daisy było coraz gorzej. Na szczęście Tom zaczął szperać po gabinecie prezydenta i znalazł to w biurku.
Roche otworzył butelkę i przytknął jej szyjkę do ust chorej.
— Nic. Nie chcę już tego… Wody… Nie masz wody? — szeptała dziewczyna.
— Przynieśliśmy wino — rzekł Bernard. — Mamy też lekarstwo na wzmocnienie serca.
— Dopiero teraz to mówisz? — zawołał z wyrzutem Dean prawic wyrywając z rąk Stelli małą buteleczkę. — Tak! To dobre! — stwierdził spojrzawszy na etykietę.
Po zażyciu lekarstwa Daisy przymknęła oczy, jakby chciała zasnąć. Przeszli do centrali zostawiwszy Toma przy chorej.
— Dlaczegoś tak długo nie przychodził? — zwrócił się Dean do przyjaciela. — Myśleliśmy, że cię aresztowali.
— Jak mogłem wrócić, kiedy Summerson…
Stella spuściła nagle oczy w dół i przerwała Bernardowi oznajmiając tonem wielkiego odkrycia:
— Słuchajcie! Jej tu nie można tak zostawić. Ona potrzebuje opieki, a tu przecież… Roche rozłożył bezradnie ręce.
— Wiem, ale co robić? Jak tu sprowadzić lekarza?
— Trzeba ja natychmiast przenieść do mego pokoju. Teraz służba śpi, więc nikt nie zauważy, Gree siedzi zamknięty w łazience i kłopotu z nim nie będzie, zresztą łatwo się oswaja.
— Kto to ten Gree? — zaniepokoił się Roche.
— To pies ojca. U mnie pańska narzeczona będzie bezpieczna — zaakcentowała ostatnie słowa, ciekawa, jak zareaguje Dean na to określenie, lecz astronom tak był przejęty projektem, że nie zwrócił na ten zwrot uwagi.
— Pani byłaby tak dobra? Przecież to niebezpieczne…
— Cóż mi może grozić? Jestem córką prezydenta. I Daisy też u mnie będzie bezpieczna — powtórzyła. — Przypuszczam, że ta cała historia z miotaczem zakończy się za parę dni, a wtedy będzie łatwiej znaleźć jakieś wyjście. Najważniejsze zresztą w tej chwili jest to, że tam mogę sprowadzić pewnego felczera, który zajmie się chorą.
— Ale on jej nie wyda?
— To człowiek zaufany. Za pieniądze zrobi wszystko. I język dobrze trzyma za zębami. Szkoda czasu na dłuższą naradę, bo jeśli ojciec wróci, to się wszystko skomplikuje. No więc?