Dean wahał się chwilę, lecz rozumiał, że Stella ma rację.
Jednak nie mógł opanować niepokoju, gdy opuszczał wraz z Bernardem sypialnię Stelli, gdzie ułożono na tapczanie chorą.
Na palcach przebiegli długi hali i minąwszy szybko wąski korytarz znaleźli się w gabinecie prezydenta. Dean trzykrotnie uderzył w ścianę poniżej oprawionego w grube ramy planu Celestii.
Zamarli w oczekiwaniu.
Ściana rozsunęła się bezszelestnie. W przedsionku oczekiwał Tom.
— Ciekawe, jak się otwiera tę ścianę od strony gabinetu? — mruknął Bernard, gdy znaleźli się w centrali. — Trzeba będzie to zbadać.
— Co mówisz? — zapytał Dean wyrwany z zamyślenia.
— Musimy dokładnie zbadać mechanizm otwierający wejście do gabinetu. Najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli w jakiś sposób zamknąć te drzwi, nim uda się nam dokładnie zbadać archiwum i centralę.
— A jak będziemy się kontaktować z Daisy i Stellą?
— Telefonicznie. Ta centrala jest czynna — wskazał ręką na pulpit. — Ja zaznajomię się dokładnie z tymi urządzeniami, ty zaś z Tomem zbadasz archiwum. Oczywiście na razie Tom musi jeszcze pilnować drzwi.
Wrócił do przedsionka, gdy raptowne przygaśnięcie światła zatrzymało go w miejscu.
— Raz, dwa, trzy… cztery, pięć, sześć… siedem, osiem, dziewięć — liczył szeptem.
— Miotacz! — zawołał Dean. — Czyżby?
— Równe odstępy — zauważył Kruk. — To chyba jakieś sygnały. Wtedy trzy, a teraz trzy razy po trzy.
Podbiegł do aparatury nadawczo-odbiorczej. Przez chwilę badał urządzenie, potem obrócił przełącznik. Lampka na pulpicie zapłonęła. Bernard manipulował nerwowo gałkami.
— Dlaczego chcecie użyć miotaczy przeciwko naszemu statków i?! — uderzył nagle w ściany centrali kobiecy głos. — P o w t a r z a m y Mieszkańcy CM — 2! Nie obawiajcie się nas!
— To te diabły! — wykrzyknął Tom głosem pełnym uniesienia.
— Tak. To oni! — potwierdził z przejęciem Dean. — Nawet ten sam głos, który słyszałem na zewnątrz.
— Halo! Halo! — zabrzmiały znów w głośniku słowa. — Wzywamy CM — 2 do natychmiastowego nawiązania łączności! W z y w a m y…
Głos urwał się nagle, aby w kilka sekund później odezwać się ponownie:
— Halo! Tu Astrobolid! Słyszymy was! Tu Astrobolid! Nie obawiajcie się nas! Dlaczego milczycie?
Widocznie kobieta powtarzająca wezwanie oczekiwała nawiązania łączności z równym jak Bernard, Dean i Tom napięciem, bo w głosie jej wibrowało podniecenie.
— Halo! Tu mówi Celestia! Mówi Celestia! — rzucił Kruk jednym tchem w mikrofon.
— Tu Astrobolid! Dlaczego milczeliście tak długo? Dlaczego nie odpowiadaliście na nasze wezwania?
— Kto wy? — głos Bernarda drżał wzruszeniem. — Czy wy… czy wy jesteście… Nie dokończył. Biblijna nazwa nie mogła mu przejść przez gardło.
— Nie obawiajcie się nas — rozległ się znów kobiecy głos. — Jesteśmy ludźmi takimi samymi jak wy.
— Ludźmi? A skąd? Skąd… wy… lecicie?
— Z Ziemi. Z tej samej Ziemi, z której wylecieli wasi przodkowie.
— Z Ziemi? — powtórzył Bernard.
— Przecież tam… jest… piekło — dodał drżącym głosem Tom.
— Ciiicho — syknął mu w ucho Dean. Widocznie słowa Toma wywołały konsternację również wśród przybyszów z Ziemi, bo przez chwilę panowała cisza.
Lecz oto nagle — odezwał się znów ten sam głos:
— Więc wy myślicie, że na Ziemi jest… pieklą? l dlatego uważacie nas za „nieczyste siły”? Bernard skonstatował ze zdziwieniem, że w głosie rzekomego „diabła” przebijała nuta wesołości.
— Słuchajcie! Mieszkańcy Cele s t ii! — ciągnął dalej kobiecy głos. — Przemawiają do was tacy sami ludzie jak wy! Ziemia nie jest piekłem! Żyją na niej ludzie tak jak przed wiekami, kiedy budowano waszą Celestię.
— Więc to nieprawda, co mówi Biblia o Ziemi? — nie wytrzymał Roche. — Więc wy jesteście ludźmi?
— Powtarzam: jesteśmy ludźmi, lecimy z Ziemi, która nie tylko nie jest żadnym legendarnym piekłem, ale stała się jeszcze piękniejsza, niż była przed czterema wiekami, gdy wasi przodkowie opuszczali Układ Słoneczny. Stoją jak stały Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Moskwa, Londyn, Warszawa…
— Waszyngton? — przerwał gwałtownie Kruk. — Więc to prawda, co mówił… — urwał nagle. Straszna myśl zgasiła nagły przypływ radości. Oni tu spokojnie rozmawiają, a tam Summerson może już w tej chwili wydaje wyrok zagłady na tych ludzi. Bo że są to ludzie, Bernard zdawał się już nie mieć wątpliwości.
— Uciekajcie od Celestii! — zawołał takim głosem, że aż Dean poderwał się z miejsca. — Nie zbliżajcie się do nas. Grozi wam zagłada! Summerson chce zmylić waszą czujność, cofając strefę dezintegracji!
— Kto to jest Summerson? — w głosie rozmawiającej z Krukiem kobiety nie wyczuwało się niepokoju.
— To prezydent Celestii. Chce was zniszczyć! Nie wchodźcie w strefę dezintegracji poniżej 6000 km! Jeśli już weszliście, to uciekajcie natychmiast! Natychmiast!
I z jakimś wzruszeniem pomieszanym z lękiem dodał ciszej:
— Wy nie możecie zginąć! Nie możecie! My musimy poznać prawdę o Ziemi! Właśnie teraz… Właśnie teraz…
Bez maski
Policjant skurczył się pod badawczym wzrokiem Summersona. Wyraz twarzy prezydenta nie wróżył nic dobrego.
— No i…? Udajesz wariata?
Szczękając nerwowo zębami Edgar Brown jeszcze bardziej skulił się w pałąk i więcej z bojaźni niż z namysłu wybełkotał:
— Ja… widziałem diabła.
— Kto ci zapłacił za to, żebyś mi bzdury plótł? I ile zapłacił? Bo rozumiesz, że dla takiego chama, jak ty, kłamać prezydentowi znaczy to samo, co skazać się na śmierć. No, słucham!
Groźba odniosła ten skutek, że policjant nie był w stanie przemówić ani słowa. Łypał tylko błędnie wypukłymi, rybimi oczami.
— Przebaczę ci — ciągnął Summerson po chwili milczenia — jeśli wszystko szczerze wyjawisz. Ty jesteś głupi, pieniędzy masz mało… Myślałeś, że się uda. Tymczasem ja chcę wiedzieć, kto ciebie poszczuł. Zapłacę tyle, ile ci obiecali. Więc gadaj.
— Ale ja… Ja naprawdę… ja nic — policjant trząsł się jak w febrze.
— Daisy Brown to twoja bratanica?
— Nie. Gdzieżby tam! Mało Brownów w Celestii?
— Masz rodzinę?
— Żonę.
— Jeśli nie powiesz prawdy, i ty, i twoja żona pójdziecie do kotła. Natychmiast! Czekam najwyżej pół minuty!
Dla spotęgowania wrażenia spojrzał na zegarek.
— Ja… ja — jąkał się przerażony Brown — wszystko powiem… Przysięgam na żonę, na Boga, na wszystko — wyrzucał pośpiesznie z siebie, jak gdyby się bał, że nie zdąży powiedzieć słowa, zanim upłynie pół minuty.
— A więc mów. Bez obawy — zachęcał prezydent. — Ja poznam, czy mówisz prawdę. Masz tu na zadatek pięć doliodów.
Summerson niedbale położył metalowy krążek na stole i pstryknięciem palca popchną! go w stronę policjanta. Ten spojrzał jakoś niepewnie, ale zdobył się na odwagę i szybko schował monetę do kieszeni. Ośmielił się trochę.
— Może ja kłamałem, że diabeł… — zaczął. — Ale mnie się naprawdę tak wydawało…
— Mów dokładnie, co widziałeś. Więcej nie wymagam. Pełniłeś wtedy wartę na zewnątrz, przy drzwiach śluzy, tak?
— Tak, ekscelencjo.
Policjant oprzytomniał i choć wciąż jeszcze był wytrącony z równowagi strasznymi przeżyciami dnia, rozpoczął nieco chaotyczną opowieść: