Выбрать главу

— Musi się udać. Podobno Agro i Morgan tylko czekają, aby uderzyć na Summersona. Więc nie będą nam przeszkadzać. To też ważne. Trzeba tylko uważać, aby nikt nie wypaplał przed czasem. Zresztą na Celestii świat się nie kończy — powtórzył zdanie przed kilkudziesięciu minutami wypowiedziane przez Kruka. — Pomagają nam oni.

— O n i? — zdziwił się Murzyn i naraz, coś sobie przypominając, zapytał: — Czy… czy to prawda, co mówią, że diabły chcą napaść na Celestię?

— Kruk mówi, że oni nie chcą na nas napaść i że to nie diabły, lecz ludzie. Chociaż po prawdzie…

— Mówiłeś mu o tym diable, co nam życie uratował? — spytał słuchający dotąd w milczeniu elektromonter.

— Mówiłem. Zaraz w pierwszej rozmowie. Ale on powiedział, że chyba musiało mi się przywidzieć. Ja jednak widziałem wyraźnie diabła.

— Widział pan? — Buck spojrzał z osłupieniem na Cornicka. — Więc to prawda, co u nas mówią?

— Widziałem, i nie tylko to. Przecież, gdyby nie ten diabeł, już by żaden z nas trzech nie oglądał świata bożego. Ten drań Edgar Brown byłby nas powystrzelał jak króliki. Aż to „coś”, ten diabeł, jak nie skoczy na niego. Brown strzela, a diabeł nic, tylko się zakręcił, ogonem machnął i na niego. Ani drań zipnął, choć zdaje się, że tamten go nie dotknął. Podobno teraz kuruje się w szpitalu.

— Ale co się z diabłem stało?

— Nie wiem. Zniknął.

— No, a Kruk co na to?

— Powiedział, że zapyta ich, co to było. Ale też się bardzo dziwił.

— To on z nimi rozmawia?

— Tak przynajmniej mówił. Zapanowało milczenie.

— Czy to diabły, czy nie diabły — rzekł Cornick — w każdym razie nam pomogły. Jeśli jeszcze pomogą nam wziąć za łeb Summersona, to gotów jestem śpiewać im psalmy. Może lepszy porządek naprowadzą na tym świecie.

— Nie mów tak, Lett — wtrącił stary tokarz. — To grzech tak mówić.

— Grzech nie grzech. Nieraz sobie myślę, że wszystko to, co nam opowiada Summerson, jest właściwie wielkim kantem. On chyba wierzy tylko w swoją siłę. Może to dobry bóg dla Summersona i jego kompanii, ale nie dla nas.

— Co prawda, to prawda — przyznał z wahaniem oponent. — Ja się też tych diabłów nie boję… Ale to zawsze nieczysta siła.

— Co będziemy sobie teraz tym głowę zawracać — przerwał dyskusję elektrotechnik. — Mów, Lett, dalej, coś miał mówić.

— Nie ma co dużo gadać — przytaknął Cornick, — Najważniejsze, aby wszyscy wiedzieli, co mają robić na hasło. Czy wasi mają latarki elektryczne? — zwrócił się do Bucka.

— U monterów parę się znajdzie.

— To niedobrze, że macie mało. Bez światła będzie ciężko. A teraz słuchajcie wszyscy uważnie. O tym, co za chwilę powiem, nikomu ani słowa. Trzeba ustalić termin. Kruk radzi, że najlepiej byłoby około północy. Inżynier S. też mówi, żeby jak najszybciej ruszyć. Co wy na to? Czy zdążymy wszystko przygotować?

— Chyba starczy czasu — rzekł kiwając głową starszy tokarz.

— Może nawet lepiej byłoby zrobić to wcześniej. Morgan może uprzedzić, a to byłoby niedobrze.

— Wcześniej pewno się nie zdąży. Pomówię zresztą z Krukiem. A ty, Buck, co na to?

— Ja nic. Niech tak będzie, jak pan mówi. Ale, po prawdzie, wielu naszych się boi i nie wierzy ludziom.

— Musisz im wytłumaczyć, co i jak. Przecież to nasza wspólna sprawa. Teraz uważajcie — zniżył głos. — Hasłem będzie wygaśnięcie światła w całej Celestii. Telefony, głośniki i telewizja będą nieczynne, windy też. Trzeba ustalić, co kto będzie robił.

Cornick wstał i podszedł do stojącej w kącie skrzynki z narzędziami. Podniósł wieko, wyjął spłaszczony rulon i rozwinął go.

Cztery głowy pochyliły się nad planem Celestii.

— Zaczniemy tu — Cornick wskazał palcem na zaznaczone czerwonym ołówkiem koło.

— Dokąd to?

Tęgi, o nalanej, czerwonej twarzy policjant spojrzał groźnie na Jacka.

— Nie macie gdzie się szwendać? Mało miejsca gdzie indziej? — dorzucił drugi, młodszy policjant obrzucając gniewnym wzrokiem gromadkę urwisów.

— Zabierać się stąd i jazda na dół — warknął pierwszy, popychając stojącego najbliżej chłopca ku otwartej windzie.

— Panie Bright! Żona się o pana pytała! — zapiała cieniutko Mary. Śmiech i wrzask towarzyszyły słowom dziewczynki.

— Stul pysk, mała, i zmykaj, bo!.. — krzyknął gruby policjant ze złością, usiłując chwycić Mary za ramię, lecz ta dała nurka między chłopców i parskając śmiechem wołała dalej:

— Panie Bright, żona pańska tu idzie. Jeszcze jednego za jej zdrowie.

Policjant wpadł między chłopców rozdając razy na prawo i lewo. Grupka rozpierzchła się na wszystkie strony gwiżdżąc przeraźliwie.

— Ja wam dam! Ja was nauczę! Nie będziecie mogli siedzieć — wołał wściekle Bright, goniąc wymykającą się spod jego rąk Mary. Aluzja do częstego zaglądania przez niego do kieliszka i respektu, jaki czuł przed żoną, wyprowadziła go zupełnie z równowagi.

— Bili, daj spokój. Będziesz się tu z tymi szczeniakami użerał — usiłował powstrzymać Brighta jego kolega.

Lecz grubas zniknął za zakrętem nie zwracając uwagi na współtowarzysza. Ten stał przez chwilę, jakby się zamyślił, i naraz skoczył niespodziewanie, chwytając za kołnierz jednego z chłopaków.

Reszta urwisów rzuciła się do ucieczki, znikając w zakamarkach otaczających ostatnią stację centralnej windy.

— Stać! — zawołał policjant. — Jeśli natychmiast nie wrócicie do windy i nie zjedziecie na dół, odpowiedzą za to wasi rodzice!

Na końcu korytarza ukazał się Bright, ciągnąc za włosy opierającą się Mary Brown.

— Już ja cię teraz nauczę! — sapał kierując się ku windzie. — Odechce ci się n całe życie, zobaczysz.

— Panie Bright! Niech pan ją puści!

Policjant spojrzał ze złością na wysuwającego się spoza zakrętu Jacka.

— Tak was wszystkich spiorę, że długo mnie popamiętacie!

— Panie Bright, niech pan ją puści — powtórzył chłopak. — Czy pan chce, żeby…

— Co takiego? — wrzasnął grubas. — Ty, szczeniaku!

— Wolnego, panie Bright. Czy pan chce, żeby pańska żona wiedziała zawsze dokładnie, gdzie pan chodzi po pracy?

— Milcz, szczeniaku! — warknął policjant, ale w tonie jego głosu wystąpiła wyraźna zmiana. Puścił włosy Mary i tylko trzymał ją mocno za rękę.

— Dość tego! — rzucił z niesmakiem drugi policjant. — Nie będziemy ich przecież taszczyć do dyrekcji. Teraz nie czas na takie zabawy — uderzył trzymanego za kołnierz chłopca w kark tak silnie, że ten potoczył się na środek pomieszczenia. — Puść ją, Bili. Szkoda czasu. Tam stary czeka, a my tu marudzimy — zwrócił się do towarzysza. — Zajmiemy się nimi innym razem.

Bright skwapliwie puścił Mary.

— Zaraz tu wrócimy — zwrócił się do Jacka grożąc mu pięścią. — Żeby tu już nikogo nie było. Tym razem darujemy, ale jeśli zobaczymy was tu za dziesięć minut, to szkoda gadać. Ty sam za to odpowiesz.

Gwałtownie szarpnięte drzwi windy zamknęły się z trzaskiem.

— Powinienem ci wyznaczyć karę za niepotrzebne paplanie. Mogło się źle skończyć, a i tak nie wiadomo, czy te draby nie będą się chciały odgryźć.

— Toś ty taki? — zrobiła obrażoną minę. — Przecież właśnie dzięki mojemu gadaniu nie mogli nas stąd przegonić.

— Dzięki mojemu czy dzięki twojemu? — uśmiechnął się Jack widząc, że Mary usiłuje przypisać sobie całą zasługę.

— No, twojemu też…