Szybko też błysnęła mu myśl, typowa dla jego piętnastu lat i życia, jakie wiódł niemal od chwili, gdy posiadł sztukę chodzenia. Cóż prostszego jak przekonać się naocznie, na co potrzebne jest zamknięcie drzwi do śluzy. Po prostu „spławi” kolegów i wróci sam na górę.
Wprowadzenie w czyn postanowienia nie było trudne przy tym autorytecie, jakim cieszył się Jack-prezydent wśród kolegów.
Po kilkunastu minutach znalazł się sam na górze.
Z drżeniem przeszedł przez właz prowadzący do ubieralni i rozejrzał się wokół. Nic się nie zmieniło w otoczeniu. Poczuł się nieswojo. Po co tu właściwie przyszedł? Może wynik zamknięcia drzwi będzie znany dopiero za parę godzin? A może to wywoła eksplozję?
Przez plecy przebiegł mu dreszcz. Choć nic nie wskazywało, aby miało nastąpić jakieś nadzwyczajne wydarzenie, pusta salka budziła w nim rosnące uczucie lęku.
— Wracać, koniecznie wracać! — powtarzał sobie.
Przesunął się ku włazowi, gdy nagle metaliczny szczęk dobiegł jego uszu. Zamarł w oczekiwaniu. Szczęk powtórzył się. Teraz wiedział już, że pochodzi on spoza zamkniętych drzwi śluzy.
Strach mieszał się z ciekawością.
Ktoś znajdował się w śluzie. Ale kto? Oczywiście człowiek z zewnątrz. Może Tom albo konstruktor Kruk, który podobno tędy uciekł? Tak, to z pewnością Kruk. Dlaczego jednak policja nie pilnuje wyjścia?
Głuchy szum motoru wdarł się w ciszę. Co to? Jack poczuł, że cierpnie mu skóra. Co to się dzieje?.
Szum kompresora ustał raptownie. Jack instynktownie skoczył w drugi koniec ubieralni i ukrył się pod szeroką półką, obok szafy ze skafandrami.
Jednocześnie owalne drzwi prowadzące do śluzy poruszyły się i cicho rozwarły.
Jack spojrzał i zmartwiał.
To, co zobaczył, było tak niesamowite, że przekraczało swym nieprawdopodobieństwem wszystko, co drukował Green w swych sensacyjnych książeczkach. Oto jeszcze przed kilkudziesięciu minutami kpił z kolegów, mówiących o rzekomym pojawieniu się diabłów, a teraz sam na własne oczy ujrzał to i lodowate zimno strachu ogarnęło całe jego ciało.
„Diabeł” nie był duży, nie przewyższał wzrostem pięcioletniego dziecka. Nie miał też przerażającej paszczy ani płonących ogniem oczu, tak często rysowanych w książeczkach obrazkowych. Po prostu nie miał w ogóle ani paszczy, ani oczu. Wielka w porównaniu z resztą „ciała”, przekraczająca kilkakrotnie swymi rozmiarami głowę ludzką błyszcząca kula z krótkim, matowym walcem u spodu, wsparta na pięciu cienkich, ruchliwych łapach — nic więcej. Lecz właśnie przez to samo, że „diabeł” różnił się tak znacznie od tego, co wytworzyła wyobraźnia ludzi zamieszkujących Celestię, wygląd jego musiał budzić nieprzezwyciężone uczucie lęku.
Głośny okrzyk odwrócił uwagę Jacka w inną stronę. We włazie prowadzącym z warsztatu do ubieralni ukazała się postać Deana Roche'a. Oczy jego wyrażały osłupienie, a nerwowe drżenie rąk opartych o krawędź włazu wskazywało, że siłą woli przezwycięża uczucie strachu.
Tymczasem potwór posunął się kilka kroków naprzód, na moment zamarł w miejscu, po czym cofnął się ku śluzie. Jedno z ramion uniosło się w górę i przywarło końcem stożkowo zakończonej „stopy” do ściany, tuż przy otworze wyjściowym.
Ogłuszający trzask, podobny do wystrzału pistoletu, wstrząsnął ścianami pomieszczenia. Potem nastała nerwowa, dzwoniąca w uszach cisza. Jack zacisnął powiek! nie mogąc opanować panicznego lęku. Zdawało mu się, iż za chwilę cała Celestia rozleci się na strzępy.
— Czy to ty jesteś Dean Roche? — wpadł niespodziewanie w ciszę męski głos.
— Tak, ja — rozległ się zalękniony głos astronoma.
— Nie obawiaj się! To przecież tylko maszyna.
Jack otworzył oczy i ze zdziwieniem ujrzał, że potwór zbliżył się do Roche'a, który blady jak płótno wpatrywał się w niego szeroko rozwartymi oczami.
— No, proszę się nie lękać. Prowadź! — odezwał się znów „diabeł”.
— Trzeba zejść niżej — wyszeptał astronom.
— Czy tu wszędzie almeralitowe ściany i podłogi?
— Nie. Jeszcze tylko ta podłoga. Później tylko miejscami.
— No, to schodzimy.
Roche zniknął w otworze, „diabeł” zaś zbliżył się do włazu i przez chwilę badał łapami grubość podłogi.
Znów rozległ się głuchy trzask.
— Co pan robi? — dobiegł z dołu zalękniony głos astronoma.
— Nic groźnego. Po prostu buduję sobie linię przesyłową z rezonatorów wielozakresowych, gdyż almeralit odbija fale elektromagnetyczne.
Lśniąca kula przez chwilę chwiała się nad otworem, po czym znikła we włazie.
— Tędy! — Jack znów usłyszał głos Roche'a.
— Zaraz. To, zdaje się, almeralit?
— Tak.
Trzask… Przez chwilę panowała cisza, potem znów przeciął powietrze dźwięk podobny do strzału. Jeden, drugi. Rozległ się metaliczny szczek jakby zatrzaśniętych drzwi windy… i cisza.
Upłynęło kilka minut, zanim Jack ochłonął na tyle, że odważył się podejść do włazu. Ostrożnie przykucnął nad otworem i spojrzał w dół. Pomieszczenie warsztatowe było puste. Czyżby wszystko to, co widział i słyszał przed chwilą, było przywidzeniem?
Pochylił się nad otworem opierając dłoń o podłogę.
Naraz odskoczył gwałtownie. Jego ręka, przesuwając się po zimnej, metalowej powierzchni, natrafiła nagle na rozgrzane, niemal gorące miejsce. Spojrzał i uczuł, jak strach znów poczyna chwytać go za gardło.
Na chropowatej, pokrytej grubą warstwą pyłu i smaru podłodze ujrzał błyszczący guzik, podobny do łebka dużej szpilki. Po drugiej stronie, z sufitu pomieszczenia warsztatowego, wystawał ledwo dostrzegalny, cienki koniuszek długiej igły, wbitej jakąś potworną siłą w twardą płytę almeralitu.
Zaciskając pięści Summerson krążył po swoim gabinecie jak w klatce. Im dalej posuwał się wieczór, tym więcej ciosów spadało na jego głowę.
Bunt niewolników, rozruchy w dzielnicach mieszkalnych, uszkodzenie miotacza i wreszcie ostatnie druzgocące odkrycie, że Kruk żyje i kieruje z pewnością buntem — wszystko to zupełnie wytrąciło Summersona z równowagi. Najboleśniej jednak odczuwał zdradę swej córki. Świadomość, że Stella uczestniczyła w spisku skierowanym przeciw niemu, napełniła go zgrozą. „Musi umrzeć” — powtarzał sobie. — „Nie jest już moją córką”. Lecz nie mógł się zdobyć na podjęcie ostatecznej decyzji. Bijąc się z myślami szukał rozpaczliwie jakiejś drogi wyjścia.
Rozruchy w dzielnicy „szarych” przybrały charakter powszechny. Akcja policyjna nie zdołała ich stłumić ani ograniczyć, do czego Godston przyznawał się otwarcie. Jedynym osiągnięciem policji, którym usiłował on zatuszować niepowodzenie, była ochrona pięciu poziomów wokół siedziby głównych potentatów Sialu. Godston zapewniał, że są one całkowicie bezpieczne, ale prezydent traktował to jako gwarancję wymuszoną strachem. Reszta Celestii ukazywała się jego wyobraźni jak wzbierający ropień, wobec którego zawodziły nawet najostrzejsze środki zapobiegawcze. Specjalnie niepokoiła Summersona przyniesiona osobiście przez Godstona wiadomość o opanowaniu przez zrewoltowany tłum stacji rakiet. Nie mógł dodzwonić się do Jima Bradleya, a resztki włosów jeżyły mu się na myśl, że może także i młody konstruktor znajduje się poza zasięgiem jego woli i groźby.