Выбрать главу

— Jeden warunek — powiedział.

— Jaki?

Valentine skinął głową w stronę Shanamira.

— Myślę, że ten chłopiec zmęczył się już hodowaniem wierzchowców w Falkynkip i chętnie rozejrzałby się trochę po świecie. Proszę cię, żebyś i dla niego znalazł jakieś miejsce. Możesz go zatrudnić jako…

— Valentine! — krzyknął chłopiec.

— …jako parobka albo służącego lub nawet żonglera, jeśli ma jakieś zdolności. Co ty na to?

Zalzan Kavol milczał przez dłuższą chwilę, jakby obliczał straty i zyski, a z głębi jego kudłatej postaci wydobywało się ledwo dosłyszalne powarkiwanie. W końcu odezwał się:

— Czy chcesz dołączyć do nas, chłopaku?

— Czy chcę? Czy ja chcę?

— Tego się spodziewałem — stwierdził ponuro Skandar. — Zatem postanowione. Zatrudniam was obu za trzydzieści koron tygodniowo, z wyżywieniem i spaniem. Umowa stoi?

— Stoi — rzekł Valentine.

— Stoi! — wykrzyknął Shanamir.

Zalzan Karol rozlał resztkę palmowego wina.

— Sleecie, Carabello, bierzcie tego obcego na podwórze i ćwiczcie z nim. Ty pójdziesz ze mną, chłopaku. Masz doglądać naszych wierzchowców.

Rozdział 6

Wyszli na zewnątrz. Carabella pobiegła do kwater sypialnych po sprzęt. Valentine odprowadził ją wzrokiem, z przyjemnością przyglądając się jej pełnym wdzięku ruchom. Sleet skubał i zajadał niebiesko-białe owoce.

— Co to takiego? — spytał Valentine. Sleet rzucił mu jeden owoc.

— Thokka. W Narabalu, tam gdzie się urodziłem, winorośl thokka wypuszcza pędy rankiem, a po południu jest już tak wysoka jak dom. Oczywiście, w Narabalu słońce przypieka, jak się patrzy, a ciepłe deszcze padają nieustannie. Jeszcze?

— Proszę.

Sleet zręcznie rzucił mu całe grono. Proporcjonalnie zbudowany, lekki jak piórko, był precyzyjny w gestach i oszczędny w słowach.

— Gryź pestki — poradził Valentine'owi, śmiejąc się z cicha. — Podnoszą męską sprawność.

Carabella wracała przez podwórze, żonglując kolorowymi gumowymi piłkami. Idąc rzuciła trzy do Sleeta i jedną do Valentine'a.

— To nie będą noże? — spytał Valentine.

— Noże są na pokaz. Dzisiaj zaczniemy od podstaw — odpowiedział Sleet. — Postępujmy zgodnie z filozofią sztuki. Noże wprowadziłyby niepotrzebne zamieszanie.

— O jakiej filozofii mówisz?

— Myślisz, że żonglerka to zwykle sztuczki? — spytał niski mężczyzna, z lekka urażony. — Rozrywka dla gapiów? Sposób wyłudzenia paru koron podczas prowincjonalnego karnawału? To też, owszem, ale przede wszystkim jest to szkoła życia, przyjacielu, a także wiary. To swego rodzaju religia.

— I poezja — dorzuciła Carabella.

Sleet skinął głową.

— Tak, poezja tez. I matematyka. Żonglerka uczy spokoju, opanowania, zmysłu równowagi, zasad bezwładności i struktury ruchu. Jest w niej cicha muzyka. Ale również dyscyplina. Przede wszystkim dyscyplina. Czy nie brzmi to zbyt pretensjonalnie?

— Tak, to brzmi zbyt pretensjonalnie — pośpieszyła z odpowiedzią Carabella. W jej oczach skrzyły się wesołe ogniki. — Ale wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. Zaczynamy.

Valentine skinął potakująco głową.

— Rozluźnij się — poradził mu Sleet. — Nie myśl o niczym. Wniknij w siebie i tam pozostań.

Valentine przywarł mocno stopami do ziemi, zaczerpnął głęboko powietrza, rozluźnił ramiona i czekał.

— Jesteś gotów? — spytał Sleet.

— Jestem gotów.

— Będziemy cię uczyć od podstaw. Zaczniemy od drobiazgów. Żonglerka to ciąg prawie niewidocznych ruchów, następujących po sobie bardzo szybko, co stwarza pozory płynności i jednoczesności akcji. Jednoczesność jest złudzeniem, przyjacielu, bez względu na to, czy żonglujesz, czy nie. W końcu wszystko na tym świecie dzieje się jednocześnie. — Sleet uśmiechnął się chłodno. Wydawał się oddalony o tysiące mil. — Zamknij oczy, Valentine. Niezbędna jest tu orientacja w czasie i w przestrzeni. Pomyśl teraz o tym, gdzie się znajdujesz i jak to się ma w odniesieniu do całego świata.

Valentine wyobraził sobie Majipoor, wielką, zawieszoną w przestworzach kulę, której połowę albo i więcej pokrywa Wielkie Morze.

Zobaczył siebie, jak wrasta w skraj Zimroelu, z morzem za plecami i rozwijającą się przed nim wstęgą kontynentu, zobaczył Morze Wewnętrzne z Wyspą Snu, a dalej Alhanroel, dźwigający z mozołem swój wielki garb — Górę Zamkową; zobaczył słońce nad głową, żółte z brązowozielonymi brzegami, wypalające pokryty pyłem Suvrael, rozgrzewające duszne tropiki i wszystko inne, co napotka na swej drodze; ujrzał księżyce, a jeszcze dalej gwiazdy i inne światy, te, z których przybyli Skandarzy i Hjortowie, i Liimeni, i cała reszta; wreszcie zobaczył świat, z którego jego lud wyemigrował czternaście tysięcy lat temu, tamtą Starą Ziemię, błękitną, absurdalnie małą w porównaniu z ogromem Majipooru, na pół zapomnianą w jakimś zakątku wszechświata, i wrócił przez gwiazdy do swojej planety, do tego kontynentu, tego miasta, tego podwórza, tego miejsca na wilgotnej płodnej ziemi, która była oparciem dla jego nóg, i powiedział Sleetowi, że jest gotów.

Sleet i Carabella też byli gotowi. Łokcie blisko ciała, ręce wyciągnięte do przodu. Oboje trzymali po jednej piłce w prawej dłoni. Valentine poszedł w ich ślady.

— Niech ci się zdaje, że trzymasz w rękach tacę z drogocennymi klejnotami — pouczał go Sleet. — Jeśli ruszysz barkami albo łokciami, jeśli podniesiesz albo opuścisz dłonie, klejnoty się rozsypią. A więc? Tajemnica żonglerki polega na ograniczaniu wszelkich niepotrzebnych ruchów ciała. To rzeczy się poruszają, ty tylko panujesz nad nimi, ty pozostajesz w miejscu. — Piłka, którą Sleet trzymał w prawej ręce, niespodziewanie znalazła się w lewej, chociaż ciało nawet nie drgnęło. Carabella zrobiła to samo. Valentine, naśladując nauczycieli, przerzucił piłkę z ręki do ręki, jednak nie było to wcale takie łatwe.

— Za bardzo poruszyłeś nadgarstkiem, a jeszcze bardziej łokciem — zauważyła Carabella. — Pozwól, by dłoń sama się otworzyła. Pozwól palcom, by same się wyprostowały. Uwalniasz schwytanego ptaka — właśnie tak! Dłonie otwarte, ptak frunie w powietrze.

— Mam w ogóle nie używać nadgarstka? — zapytał.

— Niewiele, a i to staraj się ukrywać. Pchnięcie piłki rodzi się w dłoni. Nie gdzie indziej.

Valentine spróbował. Najkrótsze z możliwych ruchy przedramienia, najszybsze przegięcie nadgarstka, impuls ze środka dłoni i z głębi świadomości — i piłka znalazła się w zagłębieniu lewej dłoni.

— Dobrze — powiedział Sleet. — Jeszcze raz.

Jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Przez piętnaście minut cała trójka przerzucała piłkę z ręki do ręki. Piłka Valentine'a przelatywała łukiem przed jego twarzą, nie wysuwając się przed płaszczyznę rąk. I nie wolno mu było sięgnąć po nią ani do góry, ani do przodu; to piłka krąży, ręce czekają. Po jakimś czasie robił to już automatycznie. Shanamir, który wynurzył się właśnie ze stajni, przystanął, popatrzył bez zbytniego zainteresowania na to nieciekawe, jednostajne podrzucanie i poszedł sobie. Valentine ćwiczył dalej. Taki sposób podrzucania piłki wcale nie przypominał żonglerki, ale ponieważ był konieczny, pilny terminator oddawał mu się całkowicie.