Выбрать главу

— A powietrze?

— Robi się zimniejsze. Robi się rzadsze. Ale jeszcze sporo go pozostało.

— Jeszcze mamy czas?

— Jeszcze mamy.

Wzięli ostatni, zapierający dech w piersiach zakręt. Za nim, jak Valentine doskonale pamiętał, po raz pierwszy oczom zdumionych podróżnych ukazywał się Zamek.

Nigdy przedtem nie widział zdumionego Deliambera.

— Co to za budowle? — spytał po cichutku czarodziej. — To Zamek — odpowiedział.

Tak, Zamek. Zamek Lorda Malibora, Zamek Lorda Voriaxa, Zamek Lorda Valentine'a. Z żadnego miejsca nie można było zobaczyć całego Zamku czy choćby jakiejś znaczącej jego części, ale i stąd widać było nielichy fragment — wielkie gmaszysko z kamieni i cegieł, pnące się w górę piętro po piętrze w labiryncie zakrętów, wijące się wokół własnej osi ku szczytowi, rozjarzonemu milionem kłujących w oczy świateł.

Rozwiały się lęki Valentine'a i przepadł gdzieś ponury nastrój. W Zamku Lorda Valentine'a Lord Valentine nie mógł mieć żadnych zmartwień. Wracał do domu, a rana zadana światu wkrótce będzie wyleczona.

Gościniec Grand Calintane kończył się przed południowym skrzydłem Zamku. Rozpościerała się tu olbrzymia, otwarta przestrzeń, plac Dizimaule, który był wyłożony zielonymi porcelanowymi płytkami i ozdobiony pośrodku złotą gwiazdą. Valentine zatrzymał wóz i wysiadł, by zebrać swoich oficerów.

Wiał lodowaty, ostry wiatr.

— Czy są tu wrota? Czy będziemy oblegać Zamek? — spytała Carabella.

Valentine lekko uśmiechnął się i po chwili potrząsnął przecząco głową.

— Nie ma tu żadnych wrót. Któż mógłby napadać na Zamek Koronala? Po prostu wjedziemy do środka pod Łukiem Dizimaule. Możemy tam jednak spotkać oddziały wroga.

— To ja dowodzę strażą w Zamku — powiedział Elidath. — Dam sobie z nią radę.

— W porządku. Naprzód! Zachować łączność i zawierzyć bogom. Rankiem będziemy świętować nasze wielkie zwycięstwo, przysięgam.

— Niech żyje Lord Valentine! — krzyknął Sleet.

— Niech żyje! Niech żyje!

Valentine uniósł ramiona, przyjmując łaskawie okrzyki i uciszając jednocześnie wrzawę.

— Świętujemy jutro — rzekł — ale dzisiaj wydajemy bitwę. Oby była ostatnia!

Rozdział 13

Jakie to było dziwne: znaleźć się wreszcie pod Łukiem Dizimaule'a i zobaczyć wyrastające przed sobą niezliczone wspaniałości Zamku.

Jeszcze będąc chłopcem bawił się na tych bulwarach i w tych alejach, gubił w mrowiu pogmatwanych przejść i korytarzy, wpatrywał ze strachem w potężne ściany, wieże, mury i podziemia. Jako młody człowiek w służbie swego brata, Lorda Voriaxa, mieszkał po tamtej stronie Zamku, we Dworze Pinitora, gdzie miały swoje rezydencje najwyższe osobistości, i wielokrotnie przechadzał się wzdłuż murów Lorda Ossiera, podziwiając zdumiewające widoki Urwiska Morpin i Górnych Miast. A jako Koronal, przez ten krótki czas, gdy zajmował wewnętrzne partie Zamku, głęboko przeżywał radość obcowania ze starożytnymi, nadwerężonymi przez burze kamieniami Twierdzy Stiamota, z zadowoleniem przechadzał się samotnie po obszernej, rozbrzmiewającej echem sali tronowej Confalume'a, lubił obserwować gwiazdozbiory w obserwatorium Lorda Kinnikena i często zastanawiał się, co mógłby sam dodać do Zamku za swego panowania. Teraz, gdy znalazł się tu z powrotem, zrozumiał, jak bardzo kocha to miejsce, i to nie tylko dlatego, że jest ono symbolem potęgi i monarszej wielkości, które kiedyś należały do niego, lecz głównie dlatego, że w jego murach wciąż żywym echem rozbrzmiewała historia.

— Zamek jest nasz! — krzyknął Elidath rozradowany, gdy armia Valentine'a przejechała przez nie strzeżone przejście. Lecz cóż w tym dobrego, myślał Valentine, skoro od śmierci całej Góry i jej skłóconych mieszkańców dzieliło ich zaledwie kilka godzin. Już zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy atmosfera zaczęła się rozrzedzać. Valentine chciałby wyjść na zewnątrz, schwycić uciekające powietrze i zatrzymać je.

Pogłębiający się chłód, który rozprzestrzeniał się teraz po całej Górze Zamkowej, nie był nigdzie tak dotkliwy jak w samym Zamku, a ci, którzy się w nim znajdowali, poprzednio zaślepieni i oszołomieni wydarzeniami wojny domowej, stali na podobieństwo figur woskowych, niezdolni do podjęcia jakichkolwiek kroków, które mogłyby powstrzymać atakujące oddziały. Niektórzy, co bystrzejsi, widząc przejeżdżającą złotowłosą postać podnosili już nieśmiałe okrzyki — “Niech żyje Lord Valentine” — lecz większość zachowywała się tak, jakby ich mózgi zaczynały już zamarzać.

Szturmujące oddziały poruszały się szybko i dokładnie, posłuszne rozkazom Valentine'a. Zadaniem diuka Heitluiga i jego wojowników z Bibiroon było zawładnięcie murami Zamku i unieszkodliwienie wszelkich wrogich sił. Sześć nizinnych oddziałów Asenharta miało zablokować niezliczone bramy Zamku, aby nikt ze zwolenników uzurpatora nie mógł uciec. Sleet, Carabella i ich wojsko podążali do góry, w kierunku komnat królewskich w wewnętrznym sektorze, by przejąć ośrodek władzy. Sam Valentine, wraz z Elidathem i Ermanarem oraz ich połączonymi siłami wyruszyli ku krętej grobli prowadzącej do podziemi, w których umieszczone były maszyny do regulacji klimatu. Reszta, pod komendą Nascimonte'a, Zalzana Kavola, Shanamira, Lisamon Hultin i Gorzvala ruszyła naprzód, bez wyznaczonego kierunku, i rozpierzchła się po Zamku w poszukiwaniu Dominina Barjazida, który mógł się ukryć w każdym z tysięcy pokoi, nawet najbardziej niepozornym. Valentine jechał wzdłuż grobli, aż do mrocznego i ciasnego zaułka, przez który ślizgacz nie był się w stanie przecisnąć, i ruszył dalej na piechotę. Czuł już na policzkach szczypiące zimno, słyszał gwałtowne uderzenia serca, płuca z trudem pracowały w rozrzedzonym powietrzu. Podziemia były mu prawie nie znane. Był w nich tylko raz czy dwa razy, i to dawno temu. Jednakże Elidath znał dobrze drogę.

Przez korytarze, wzdłuż nie kończących się kondygnacji szerokich kamiennych schodów, do wysokich arkad oświetlonych mrugającymi wysoko w górze światełkami… a przez cały ten czas powietrze stygło, nienaturalna noc coraz szczelniej pokrywała Górę. Drogę przegrodziły im wielkie drewniane łuki drzwi pokryte grubą metalową inkrustacją.

— Sforsujcie je — rozkazał Valentine. — A nawet przepalcie, jeśli zajdzie potrzeba!

— Poczekaj, mój panie — dobiegł go łagodny, drżący głos. Valentine obrócił się. Sędziwy Ghayrog o popielatej skórze, ze sztywnymi z zimna włosami wyszedł z przejścia w ścianie i zbliżał się do nich powłócząc nogami.

— Zarządca maszyn klimatycznych — mruknął Elidath. Ghayrog wyglądał jak półżywy. Oszołomiony powiódł wzrokiem od Elidatha do Ermanara, od Ermanara do Valentine'a, po czym rzucił się na ziemię przed Valentinem i przywarł do jego nóg.

— Mój panie… Lordzie Valentine… — spoglądał do góry z udręką. — Ocal nas, Lordzie Valentine! Maszyny… oni wyłączyli maszyny…

— Potrafisz otworzyć bramę?

— Tak, mój panie. Budynek sterowni jest w tej alei. Ale oni zawładnęli podziemiami… są tam już ich oddziały… jakich zniszczeń tam dokonają, mój panie? Co się stanie z nami wszystkimi?

Valentine podniósł z ziemi trzęsącego się Ghayroga.

— Otwórz bramę — powiedział.

— Tak, mój panie. To potrwa tylko chwilę…

Raczej wieczność, pomyślał Valentine. Lecz już dało się słyszeć zgrzyty i jęki maszynerii i mocna zapora drzwi zaczęła ustępować. Valentine chciał pierwszy rzucić się przez otwór, ale Elidath chwycił go szorstko za ramię i odciągnął do tylu. Valentine klepnął w powstrzymującą go rękę, jakby odganiał brzęczącego dhiima z dżungli. Uścisk Elidatha był jednak silny.