Выбрать главу

— Nie, mój panie — zawołał. — Puść mnie, przyjacielu.

— Nawet jeśli to kosztowałoby mnie głowę, Valentine, nie pozwolę ci tam wejść. Ustąp mi!

— Elidathu!

Valentine spojrzał do tyłu na Ermanara, lecz nie znalazł u niego wsparcia.

— Góra zamarznie, mój panie, jeśli będziesz nas zatrzymywał — powiedział Elidath.

— Ja nie pozwolę…

— Przepuść mnie! — rozkazał Elidath.

— Ja jestem Koronalem, Elidathu.

— A ja odpowiadam za twoje bezpieczeństwo. Możesz kierować natarciem z zewnątrz, mój panie. Tam w środku są żołnierze nieprzyjaciela, ludzie zdesperowani, broniący ostatniego ośrodka władzy kontrolowanego przez uzurpatora. Niech tylko dostrzeże cię jakiś strzelec wyborowy i cała nasza walka pójdzie na marne. Zejdziesz na bok, Valentine, czy będę musiał użyć siły, by cię usunąć z drogi?

Valentine zmuszony był w końcu ustąpić, choć z gniewem i z żalem patrzył, jak Elidath i gromada wybranych wojowników prześlizguje się obok niego do podziemi. Niemal natychmiast dobiegły stamtąd odgłosy walki; trzask miotaczy zmieszał się z wrzaskami, krzykami, jękami. Chociaż strzeżony przez czujnych ludzi Ermanara, kilkanaście razy był o krok od wyrwania się im i wkroczenia do środka. Wtem przybył goniec od Elidatha z wiadomością, że bezpośredni opór został przełamany, że wdzierają się coraz głębiej, choć co kilka kroków znajdują zapory, zasadzki i kryjówki nieprzyjacielskich żołnierzy. Valentine zacisnął pięści. Nie mógł znieść myśli, że kto inny ryzykuje swoją skórę, by on odzyskał królestwo. Postanowił zejść do podziemi, bez względu na to, czy to się Elidathowi podoba, czy nie.

— Mój panie? — Inny zdyszany goniec nadbiegł z przeciwnego kierunku.

Valentine zatrzymał się u wrót podziemnego korytarza. — O co chodzi?! — warknął.

— Mój panie, przysyła mnie diuk Nascimonte. Znalazł Dominina Barjazida zabarykadowanego w Obserwatorium Kinnikena i prosi cię, byś szybko przybył kierować jego pojmaniem.

Valentine skinął głową. To lepsze niż stać tu bezczynnie.

— Powiedz Elidathowi — zwrócił się do adiutanta — że stąd odchodzę. Ma wszelkie pełnomocnictwa, by zdobyć maszyny do regulacji pogody takim sposobem, jaki uzna za stosowny.

Lecz zaledwie uszedł kilka kroków, gdy przybył adiutant Gorzvala z wieścią, że uzurpator kryje się we Dworze Pinitora. A chwilę później przyszła wiadomość od Lisamon Hultin, iż olbrzymka ściga Barjazida w dół po spiralnym chodniku wiodącym do lustrzanego basenu Lorda Siminave'a.

W głównej sali posiedzeń Valentine znalazł Deliambera obserwującego akcję z oszołomieniem i fascynacją. Przekazując Vroonowi sprzeczne doniesienia Valentine spytał:

— Czy Barjazid może być w trzech miejscach na raz?

— Nie sądzę — odparł czarodziej. — Chyba że jest ich trzech, w co wątpię. Wyczuwam jednak tutaj jego posępną obecność.

— A dokładnie gdzie?

— Trudno powiedzieć. Siły witalne twego przeciwnika są tak wielkie, że promieniuje nimi każdy kamień w Zamku. Ale nie dam się długo zwodzić.

— Lordzie Valentine?

Nowy posłaniec… znajoma twarz, grube, zrośnięte brwi, sterczący podbródek, pewny siebie uśmiech. Tunigorn — następna twarz powracająca z przeszłości na swoje miejsce, najbliższy po Elidathu przyjaciel Valentine'a z czasów chłopięcych, teraz jeden z pierwszych ministrów królestwa. Patrzył na obce mu oblicze jasnymi, przenikliwymi oczami, jakby próbował pod nieznaną powierzchownością odnaleźć dawnego Valentine'a. Był z nim Shanamir.

— Tunigorn! — krzyknął Valentine.

— Mój panie! Elidath powiedział, że zostałeś zamieniony, lecz nie wyobrażałem sobie…

— Odstrasza cię ta twarz? Tunigorn uśmiechnął się.

— Z czasem się przyzwyczaję, mój panie. Przynoszę ci dobrą wiadomość.

— Wystarczająco dobra jest ta, że znów cię widzę. — Ale przynoszę ci lepszą. Zdrajca został odnaleziony.

— Przez ostatnie pół godziny znajdowano go w trzech różnych miejscach.

— Nic o tym nie wiem My natomiast mamy go na pewno. — Gdzie?

— Zabarykadował się w wewnętrznych komnatach. Pozamykał wszystkie apartamenty, od sali tronowej po garderobę. Jest sam. Jako ostatni widział go lokaj, stary Kanzimar, który służył mu wiernie do końca, i dopiero gdy usłyszał jego przerażony bełkot, pojął, że miał do czynienia z fałszywym Koronalem.

— Rzeczywiście dobra wiadomość. — Valentine zwrócił się do Deliambera: — Czy twoje czary to potwierdzają?

Deliamber poruszył mackami.

— Wyczuwam nieprzyjemną aurę w tamtym podniebnym gmachu.

— Komnaty królewskie — zawołał Valentine. — Świetnie. — Odwrócił się do Shanamha i powiedział: — Prześlij wiadomość do Sleeta, Carabelli, Zalzana Kavola, Lisamon Hultin. W decydującym momencie chcę mieć ich przy sobie.

— Tak, mój panie! — Oczy chłopca rozbłysły podnieceniem.

— Kim są ci ludzie, których wymieniłeś? — spytał Tunigorn. — Towarzysze moich wędrówek. W czasie mojej tułaczki stali mi się bardzo bliscy.

— Więc będą bliscy także dla mnie, mój panie. Pokocham każdego, kto kocha ciebie. — Tunigorn otulił się szczelniej płaszczem. — Ale co z zimnem? Kiedy się skończy? Słyszałem od Elidatha, że maszyny klimatyczne…

— Tak, to prawda.

— A czy uda sieje naprawić?

— Elidath zszedł do podziemi. Kto wie, jakie szkody wyrządził Barjazid? — Valentine spojrzał na wewnętrzny pałac, wznoszący się wysoko nad nimi. Zmrużył oczy, jakby chciał przeniknąć wzrokiem dostojne kamienne mury, za którymi ukrywała się przerażona, bezwstydna kreatura. — To zimno również i mnie napawa wielką obawą, Tunigornie — rzekł posępnie. — Lecz naprawienie maszyn zostawmy bogom… i Elidathowi. Chodź. Zobaczymy, czy uda się wyciągnąć tego szczura z jego nory.

Rozdział 14

Zbliżała się chwila ostatecznego rozrachunku z Domininem Barjazidem. Valentine posuwał się szybko chodnikami i korytarzami, naprzód, w górę i w głąb, mijając tak dobrze mu znane cudowne miejsca.

Ta podziemna budowla to archiwum Lorda Prestimiona, w którym ów wielki Koronal utworzył muzeum historii Majipooru. Valentine uśmiechnął się na myśl o umieszczeniu swojej żonglerskiej maczugi obok miecza Lorda Stiamota i wysadzanej drogimi kamieniami korony Lorda Confalume'a. Tu, wznosząc się przedziwnymi przęsłami, stała wysmukła strażnica zbudowana przez Lorda Arioca, być może pierwsza zapowiedź późniejszego zdziwaczenia, jakie go ogarnęło, kiedy został Pontifexem. Tamto podwójne atrium z basenem pośrodku było kaplicą Lorda Kinnikena, przylegającą do uroczego, wyłożonego białymi kafelkami dworku, który bywał rezydencją Pani, ilekroć przybywała odwiedzić syna. A jeszcze dalej, błyszczący w świetle gwiazd szklany dach przykrywał dom-ogród Lorda Confalume'a, skrywaną słabość rozkochanego w przepychu, pompatycznego monarchy, miejsce, w którym rosły egzotyczne rośliny ze wszystkich stron Majipooru. Valentine modlił się, by przeżyły tę noc zimowej zawieruchy i by znów mógł oglądać cuda spotykane w lasach Zimroelu i na wybrzeżach półwyspu Stoienzar.

W górę, wciąż w górę przez labirynt korytarzy, schodów, galerii, tuneli i oficyn. Naprzód, naprzód!

— Umrzemy ze starości, a nie z zimna, zanim schwytamy Barjazida! — mruknął pod nosem.

— To już nie potrwa długo, mój panie — odparł Shanamir. — Ale nie tak krótko, jak bym sobie życzył. — Jak chcesz go ukarać, mój panie? Valentine spojrzał na chłopca.