Выбрать главу

— Jeszcze jeden — zawołał — a pokażę ci, jak się żongluje!

Twarz Barjazida pokryła się plamami. Ciemnowłosy mężczyzna dusił się złością, parskał i syczał. W stronę Valentine'a poszybował ostatni świecznik. Valentine, uszczęśliwiony i roześmiany, dołączył go do pozostałych. Przez powietrze popłynęła błyszcząca kaskada. Ręka, oko, ręka, oko. Tak, nie wyszedł z wprawy, nadal był świetnym żonglerem.

— Widzisz? — spytał. — Tak to się robi. Nauczymy cię tego, Domininie. Musisz tylko się rozluźnić. Rzuć mi jeszcze berło i jabłko. Potrafię żonglować pięcioma, a być może i większą ilością przedmiotów. Szkoda, że widownia jest tak mała, ale…

Żonglując nie przestawał iść w kierunku Barjazida, który, śliniąc się, z szeroko otwartymi oczami, cofał się przed nim powoli.

I nagle jak huragan spadło na Valentine'a przesłanie. Zatrzymał się oszołomiony, a świeczniki potoczyły się ze stukotem po ciemnej drewnianej podłodze. Nastąpiło drugie uderzenie, jeszcze silniejsze, po nim trzecie. Valentine czuł, że traci siły. Skończyła się gra, którą toczył z Barjazidem. Zaczynał się nowy, niezrozumiały pojedynek.

Rzucił się gwałtownie naprzód, chcąc schwytać przeciwnika, zanim dziwna siła uderzy go ponownie.

Barjazid wciąż się cofał, osłaniając twarz drżącymi dłońmi. Czy atak wychodził od niego, czy też miał on tu jakiegoś ukrytego sprzymierzeńca? Kolejne uderzenie, jeszcze bardziej paraliżujące. Valentine zatrząsł się. Przycisnął ręce do skroni i próbował zebrać myśli. Chwyć Barjazida, mówił do siebie, powal go, siądź na nim, wołaj o pomoc…

Zrobił jeszcze jeden wysiłek. Skoczył. Udało mu się schwycić fałszywego Koronala za ramię, lecz Barjazid zawył i wyrwał się z uścisku. Posuwając się za nim, Valentine starał się przyprzeć go do ściany i gdy już mu się to prawie udało, Dominin Barjazid wyrwał się i rzucił pędem przez komnatę z krzykiem, w którym strach mieszał się z uczuciem zawodu i rozpaczy. Wpadł do jednej z zasłoniętych wnęk.

— Ojcze, ratuj mnie! — zawołał.

Valentine podążył za nim. Zerwał zasłonę.

Stanął jak wryty. We wnęce krył się potężnie zbudowany starzec o groźnym spojrzeniu ciemnych oczu. Miał na czole złoty diadem, a w dłoniach ściskał kurczowo jakiś mechanizm ze złota i kości słoniowej, oplatany siecią rzemieni i pospinany klamrami. W sali sądowej Koronala znajdował się nie kto inny, jak sam Simonan Barjazid, siejący postrach władca z Suwaelu! To on wysyłał te paraliżujące umysł sny-rozkazy, które omal nie powaliły Valentine' a, a teraz usiłował wysłać jeszcze jeden, lecz przeszkodziło mu w tym szaleństwo własnego syna, który czepiając się jego rąk błagał o pomoc.

Valentine wiedział, że sam się z tym nie upora.

— Sleecie! — zawołał. — Carabello! Zalzanie Kavolu!

Dominin Barjazid szlochał i jęczał. Król Snów kopnął go lekceważąco, jakby chciał się opędzić od ujadającego psa. Valentine wślizgnął się do wnęki, gotów wyrwać z rąk starego Simonana Barjazida maszynę snów.

Już sięgał po nią, gdy zdarzyło się coś jeszcze bardziej zdumiewającego. Twarz Króla Snów zaczęła się rozpływać… Ciało ulegało przemianie… przekształciło w coś potwornego, kanciastego, wydłużonego, z zapadniętymi do środka oczami i nosem, który był zwykłym guzikiem, ledwie widocznymi wargami…

Metamorf.

Wcale nie Król Snów, lecz fałszywy, maskaradowy król, Zmiennokształtny, Piurivar, Metamorf…

Dominin Barjazid z wrzaskiem przerażenia odskoczył od dziwacznej postaci. Rzucił się na ziemię, drżąc i łkając, bijąc głową o ścianę. Metamorf obrzucił Valentine'a spojrzeniem, w którym nie było nic poza nienawiścią, i cisnął w niego maszyną snów. Nim Valentine zdążył się zasłonić, maszyna uderzyła go w pierś i powaliła na plecy. Zauważył jeszcze, jak Metamorf szaleńczym skokiem dopada otwartego okna, przeskakuje przez parapet i ginie w mrokach nocy.

Rozdział 16

Otworzywszy oczy Valentine zobaczył wokół siebie mnóstwo przyjaciół. Sleet, Zalzan Karol, Deliamber, Carabella, Tunigorn; trudno powiedzieć, kto jeszcze przeciskał się przez wąski przedpokój. Wskazał na leżącego bezwładnie Dominina Barjazida.

— Tunigornie, powierzam go twojej opiece. Zaprowadź go w bezpieczne miejsce i dopilnuj, żeby nie stało mu się nic złego.

— Dwór Pinitora, mój panie, będzie najbezpieczniejszy. Postawię na straży dwunastu uzbrojonych ludzi.

Valentine skinął głową. — Dobrze, nie chcę zostawiać go samego. I przyprowadźcie mu lekarza. Przeżył potworny szok i myślę, że mogło mu to zaszkodzić. — Popatrzył na Sleeta. — Przyjacielu, przyniosłeś butelkę wina? Ja też przeżyłem tu kilka wstrząsających momentów,

Sleet podał mu butelkę. Ręce Valentine'a zadrżały i wino omal nie popłynęło na posadzkę.

Kiedy przyszedł do siebie, zbliżył się do okna, przez które wyskoczył Metamorf. Gdzieś w dole, sto stóp poniżej, błyszczały latarnie. W ich świetle zobaczył krąg ludzi i coś, co było przykrytym płaszczem ciałem. Valentine odwrócił się.

— Metamorf — powiedział w zadumie. — Czy to był tylko sen? Widziałem stojącego tu Króla Snów… po czym ten Król zamienił się w Metamorf a… a potem rzucił się przez okno…

Carabella dotknęła jego ramienia.

— Nie chciałbyś odpocząć, mój panie? Zamek już jest zdobyty.

— Metamorf — powtórzył Valentine ze zdziwieniem w głosie. — Co to mogło…

— Metamorfowie byli także w sali maszyn klimatycznych — rzekł Tunigorn.

— Co? — Valentine popatrzył na niego zdziwiony. — Coś ty powiedział?

— Panie mój, Elidath właśnie przybywa z piwnic przynosząc niesamowitą opowieść. — Tunigorn wskazał na wyłaniającego się z tłumu Elidatha, znużonego walką, w poplamionym i poszarpanym stroju.

— Mój panie?

— Maszyny klimatyczne…

— Są nie tknięte, znów wytwarzają powietrze i ciepło.

Valentine westchnął z ulgą. — Dobra robota! Mówiłeś podobno, że byli tam Zmiennokształtni.

— Sali strzegły oddziały w mundurach osobistej gwardii Koronala — rzekł Elidath. — Zażądaliśmy, aby się poddali, lecz nawet ja nie znalazłem posłuchu. Po czym walczyliśmy z nimi i… zabiliśmy ich, mój panie…

— Nie było innego wyjścia?

— Żadnego — odparł Elidath. — Zabiliśmy ich, a oni po śmierci… zamienili się…

— Wszyscy?

— Tak, wszyscy byli Metamorfami.

Valentine zadrżał. Jakaż to dziwna, koszmarna rewolucja! Poczuł ogarniające go zmęczenie. Maszyny życia znów były włączone, Zamek zdobyty, fałszywy Koronal uwięziony, świat uratowany, ład przywrócony, groźba tyranii unicestwiona. Lecz… lecz… lecz dlaczego on był tak straszliwie zmęczony…

— Mój panie — powiedziała Carabella — chodź ze mną.

— Dobrze — odrzekł głucho. — Dobrze, odpocznę chwilę. — Uśmiechnął się nieśmiało. — Zaprowadź mnie na kanapę w garderobie, dobrze, kochanie? Chciałbym z godzinę się zdrzemnąć. Czy pamiętasz, kiedy ostatnio spałem?

Carabella objęła go ramieniem.

— Chyba wiele dni temu?

— Tygodni. Miesięcy. Nie pozwól mi spać dłużej niż godzinę…

— Dobrze, mój panie.

Zwalił się na kanapę, zwinął w kłębek i rozluźnił całe ciało. Carabella zasłoniła okno i przykryła go narzutą. Przez głowę zaczęły mu przepływać kolejno rozświetlone obrazy: Dominin Barjazid czepia się rąk starego człowieka; Król Snów odpycha go ze złością, wymachuje groźną maszyną; Król Snów zmienia kształty; straszliwa twarz Piurivara; potworny krzyk Dominina Barjazida; Metamorf rzuca się przez okno… Nie kończący się ciąg obrazów…