Выбрать главу

Walcząc z tymi koszmarami odpłynął w sen.

Spał przez godzinę, jak zarządził, a potem jeszcze trochę, aż obudził się pośród złocistego światła poranka. Usiadł. Przeciągnął się. Zamrugał powiekami. Wszystko go bolało. Sen, pomyślał, przyśnił mi się dziki, oszałamiający sen o… nie, nie sen. Nie sen.

— Odpocząłeś, mój panie?

To Carabella, Sleet i Deliamber, którzy czuwali nad nim.

Valentine uśmiechnął się.

— Tak, odpocząłem. I noc minęła. Co się wydarzyło?

— Niewiele — odparła Carabella — poza tym, że powietrze się ociepliło. Zamek świętuje, a po Górze rozchodzą się wieści o zmianach, które zaszły na świecie.

— Ten Metamorf, który wyskoczył przez okno… Czy on nie żyje?

— Nie żyje, mój panie — rzekł Sleet.

— Nosił szaty i insygnia Króla Snów i miał jeden z mechanizmów do przesłań. Co się stało, jak myślisz?

— Mogę tylko zgadywać, mój panie. Rozmawiałem z Domininem Barjazidem… On jest teraz bliski szaleństwa i minie wiele czasu, zanim wyzdrowieje, o ile w ogóle wyzdrowieje… Coś mi opowiedział. W zeszłym roku jego ojciec, Król Snów, poczuł się bardzo chory i sądził, że niebawem umrze. To było jeszcze wtedy, gdy zasiadałeś na tronie.

— Niczego takiego sobie nie przypominam.

— Bo też niczego nie rozgłaszano. Lecz wyglądało to na tyle niebezpiecznie, że sprowadzono z Zimroelu lekarza, który cieszył się wielką sławą — i rzeczywiście Król Snów cudownie ozdrowiał, jak ktoś, kto powstał z łoża śmierci. To wtedy, mój panie, zaszczepił w umyśle swego syna myśl o schwytaniu cię w pułapkę w Tilomon i pozbawieniu tronu.

Valentine oddychał ciężko. — Lekarz… to był Metamorf?

— Niewątpliwie — rzekł Deliamber. — Ukryty, dzięki swym umiejętnościom, pod postacią człowieka, a później, jak myślę, Simonana Barjazida. I to on zginął podczas wczorajszej walki, która doprowadziła do ujawnienia tej metamorfozy.

— A Dominin? Czy on także…

— Nie, mój panie, on jest prawdziwym Domininem. Widok stworzenia, które mieniło się jego ojcem, pomieszał mu zmysły. Lecz teraz już wiadomo, że to Metamorf popchnął go do tej zdrady, i z łatwością można sobie wyobrazić, że niedługo jakiś inny Metamorf zastąpiłby Koronala.

— A Metamorfowie strzegący maszyn klimatycznych nie słuchali rozkazów Dominina, lecz fałszywego Króla! Czyżby to była ukryta rewolucja, w której nie chodziło o zagarnięcie władzy przez rodzinę Barjazidów, lecz o wywołanie buntu wśród Zmiennokształtnych?

— Tego się obawiam, mój panie.

Valentine utkwił wzrok w pustce.

— Wiele już się wyjaśniło. Lecz o wiele więcej pozostaje wciąż niejasne i mętne.

— Mój panie — wtrącił Sleet — musimy odszukać i zniszczyć tych Metamorfów, którzy są wśród nas, a resztę zamknąć w Piurifayne, skąd nie będą mogli nam szkodzić.

— Spokojnie, przyjacielu — odparł Valentine. — Widzę, że nadal ich nienawidzisz.

— Nie bez powodu.

— Tak, pewnie tak. Dobrze, odszukamy ich, i nie będzie już żadnych ukrytych Metamorfów udających Pontifexa czy Panią, czy nawet stajennego. Lecz myślę też, że musimy wyjść im naprzeciw i uleczyć z nienawiści. W innym wypadku Majipoor pogrąży się w wojnie, której nie będzie końca.

Wstał, poprawił płaszcz i wzniósł ramiona.

— Przyjaciele, czeka nas praca. Obawiam się, że ogromna. Zanim jednak do niej przystąpimy, uczcijmy nasze zwycięstwo. Sleecie, mianuję cię wielkim organizatorem uroczystości. Przygotuj wspaniały bankiet i roześlij zaproszenia. A wzdłuż i wszerz Majipooru niechaj rozejdą się wieści, że wszystko lub prawie wszystko wróciło do poprzedniego stanu i że Valentine znowu zasiadł na tronie!

Rozdział 17

Sala tronowa Confalume'a była największym i najwspanialszym pomieszczeniem Zamku. Pyszniła się połyskującymi złotem belkami, pięknymi gobelinami i podłogą z desek drzew gurna, rosnących na odległych szczytach Khyntoru. To tu odbywały się najokazalsze ceremonie królestwa, lecz takie widowisko jak dzisiejsze zdarzało się nieczęsto.

Na tronie Confalume'a, do którego prowadziło wiele stopni, zasiadł Koronal Lord Valentine. Po jego lewej ręce, na nieco niższym tronie, siedziała Pani, królewska matka, błyszcząca bielą sukni, a po prawej tron tej samej wysokości co tron Pani zajmował Hornkast, najwyższy rzecznik Pontifexa, przez którego Tyeveras przesłał wyrazy ubolewania z powodu tego, że nie może stawić się osobiście. Przed nimi, wypełniając szczelnie salę, tłoczyli się diukowie i książęta, szlachta całego królestwa — zgromadzenie, jakiego nie widziano tu od czasów samego Lorda Confalume'a: suzerenowie z najodleglejszych krańców Zimroelu, z Pidruid, Tilomon i Narabalu. Był Ghayrog, diuk z Dulornu, i najmożniejsi z możnych z miasta Piliplok, Ni-moya i pięćdziesięciu innych miast Zimroelu, i stu Alhanroelu, nie licząc pięćdziesięciu miast Góry Zamkowej. Lecz nie wszyscy w tym tłumie nosili tytuły książąt i diuków. Byli tam także zwykli obywatele: trójramienny Skandar Gorzval i Cordeine, jego cerowaczka żagli, i mistrzyni ciesielska Pandelon, i Hjort Vinorkis handlujący skórami haigusa, i chłopiec Hissune z Labiryntu, i Tisana, stara wieszczka z Falkynkip, i wielu innych, równie niskiego pochodzenia, wmieszanych w tłum możnych i z tego powodu wyraźnie zalęknionych.

Lord Valentine powstał i powitał swą matkę, pozdrowił Hornkasta i pokłonił się zebranym.

— Niech żyje Koronal! — rozległy się okrzyki.

Lord Valentine odczekał, aż zapadnie cisza, po czym przemówił spokojnym głosem:

— Mamy dzisiaj wielki festyn, świętujemy odrodzenie naszej wspólnoty i przywrócenie ładu. Przygotowaliśmy dla was przedstawienie.

Zaklaskał w dłonie i w tej samej chwili wybuchły dźwięki skocznej melodii. Odezwały się rogi, bębenki, piszczałki i do sali wkroczyło dwunastu grajków z Shanamirem na czele. Za grajkami kroczyli żonglerzy, w kostiumach nadzwyczajnej piękności, godnych wielkich książąt: pierwsza Carabella, tuż za nią mały, z blizną na twarzy, białowłosy Sleet, a za Sleetem gburowaty, włochaty Zalzan Kavol i jego dwaj pozostali przy życiu bracia. Nieśli przeróżne rekwizyty żonglerskie: szpady, noże i sierpy, przygotowane do zapalenia pochodnie, jajka, talerze, jaskrawo pomalowane maczugi i mnóstwo innych rzeczy. Kiedy doszli do środka sali, ustawili się w gwiazdę, twarzami do siebie i zamarli w bezruchu.

— Zaczekajcie — zawołał Lord Valentine. — Tam jest jeszcze jedno miejsce.

Schodził z tronu Confalume'a stopień po stopniu, aż doszedł do trzeciego od dołu i na nim się zatrzymał. Uśmiechnął się do Pani, mrugnął porozumiewawczo do małego Hissune'a i kiwnął ręką do Carabelli. Rzuciła mu miecz. Chwycił go bezbłędnie. Rzuciła mu drugi. Potem trzeci. Lord Valentine zaczął żonglować na stopniach tronu, tak jak poprzysiągł dawno temu, na Wyspie Snu.

Na dany znak rozpoczęło się żonglowanie i powietrze rozbłysło mnóstwem niezwykłych, jakby bez niczyjej pomocy fruwających przedmiotów. W całym wszechświecie nie było żonglerów równych trupie Zalzana Karola. Lord Valentine był tego pewien. Jeszcze przez kilka chwil żonglował na stopniach tronu, po czym zszedł na dół śmiejąc się i uszczęśliwiony zaczął przechwytywać sierpy i pochodnie krążące między Sleetem, Carabellą i Skandarami.