Выбрать главу

— Oczywiście nie masz zamówionego łóżka w żadnej gospodzie — wyrwał go z zadumy Shanamir.

— Oczywiście nie mam.

— Jakżeby inaczej. A w mieście wszystkie gospody są zajęte z powodu festynu i obecności Koronala. Gdzie zatem będziesz spał, Valentine?

— Byłe gdzie. Pod drzewem. Na stercie szmat. W parku. To mi wygląda na park, ten kawałek zieleni z wysokimi drzewami — tam, na prawo.

— Czy pamiętasz, co ci mówiłem o włóczęgach w Pidruid? Znajdą cię i zamkną w lochu na miesiąc, a gdy wypuszczą, to tylko po to, żebyś sprzątał łajno na ulicach. Będziesz musiał odkładać pieniądze na zapłacenie grzywny, co przy zarobkach zamiatacza zabierze ci resztę życia.

— Sprzątanie łajna to przynajmniej stałe zajęcie — powiedział Valentine, ale nie rozśmieszył tym Shanamira.

— Jest tu gospoda, w której zatrzymują się kupcy z gór. Znają mnie tam, a raczej mojego ojca. Jakoś cię w niej urządzimy. No i co byś zrobił beze mnie?

— Zostałbym zamiataczem łajna, nie inaczej.

— Wydaje mi się, że naprawdę nie miałbyś nic przeciwko temu. — Chłopiec dotknął ucha swego wierzchowca, zatrzymując go w ten sposób. Spojrzał towarzyszowi podróży prosto w oczy. — Czy dla ciebie, Valentine, nic na tym świecie nie ma znaczenia? Nie mogę cię rozgryźć. Nie wiem, czy jesteś głupi, czy tylko najbardziej lekkomyślny ze wszystkich ludzi na Majipoorze.

— Sam chciałbym to wiedzieć — odrzekł Valentine.

U stóp wzgórza górska droga dołączyła do szerokiego gościńca biegnącego z północy dnem doliny i zakręcającego na zachód, do Pidruid. Po obu stronach ustawione były niskie białe słupki, z wybitym podwójnym herbem Pontifexa i Koronala — labiryntem i gwiazdą. Nawierzchnię gościńca stanowiło niebieskoszare tworzywo, elastyczne, lekko sprężynujące, bez jakichkolwiek pęknięć czy dziur. Droga była doskonała, bo zrobiono ją zapewne w czasach starożytnych, a wszystko, co po nich przetrwało, nadal było doskonałe. Na przykład wierzchowce. Wciąż stąpały niestrudzenie. Owe syntetyczne stworzenia nie wiedziały, co to zmęczenie, i mogły człapać od portu Pidruid do portu Piliplok bez odpoczynku i bez jednej skargi. Od czasu do czasu Shanamir spoglądał do tyłu, sprawdzając, czy idąc luźno nie pogubiły się, ale one grzecznie tkwiły w szeregu — tępy pysk za szorstkim ogonem, szorstki ogon przed tępym pyskiem — tuż przy skraju gościńca.

Słońce, lekko zamglone, nabierało złocistych tonów zachodu. Miasto leżało przed nimi jak na dłoni, ale podróżnych zachwycił widok rosnących po obu stronach drogi drzew. Były wspaniałe. Miały niebieskawe wysmukłe pnie, przewyższające człowieka co najmniej dwudziestokrotnie, a w miejscu koron ogromne, ciemnozielone, lśniące pióropusze o długich, wąskich jak sztylety liściach i zdumiewających kiściach czerwonych kwiatów. Te kwiaty płonęły wzdłuż drogi niczym szpaler latarni morskich.

— Co to za drzewa? — spytał Valentine.

— To palmy, które tutaj nazywają ognistym deszczem — odpowiedział Shanamir. — Pidruid z nich słynie. Rosną tylko na wybrzeżu i kwitną przez jeden tydzień w roku. Zimą spadają z nich cierpkie owoce, z których robi się mocne wino. Jutro będziesz je pił.

— Koronal wybrał niezły moment na przyjazd. — Myślę, że nieprzypadkowo.

Szpaler olśniewających drzew ciągnął się w nieskończoność, a oni jechali wzdłuż niego tak długo, aż otwarte pola ustąpiły miejsca bogatym wiejskim zagrodom, te z kolei podmiejskim terenom o bardziej zwartej i skromniejszej zabudowie, potem pojawiła się strefa zakurzonych fabryczek, aż w końcu stanęli przed starożytnymi murami właściwego Pidruid, sięgającymi połowy wysokości ognistych palm. Wykuta w nich brama miała kształt łuku i była zwieńczona starymi blankami.

— Brama Falkynkip — obwieścił Shanamir. — Wejście do Pidruid od strony wschodniej. Za chwilę znajdziemy się w stolicy. Wśród milionów istot, Valentine, wszystkich ras Majipooru — i to nie tylko ludzkich. Nie, tutaj zobaczysz zbiorowisko wszystkiego, co żyje. Skandarów, Hjortów, Liimenów i całą resztę. Mówi się nawet, że jest tu mała grupa Zmiennokształtnych.

— Zmiennokształtnych?

— Tak, to taka stara rasa. Tubylcy.

— My nazywamy ich trochę inaczej. — Zdawało się, że Valentine szuka w pamięci odpowiedniego słowa. — Metamorfowie, czy tak?

— Tak, to ci sami. Słyszałem, że tak nazywają ich na wschodzie. Masz dziwny akcent, wiesz o tym?

— Nie dziwniejszy od twojego, przyjacielu.

— Ale to twój akcent brzmi obco. Ja mówię normalnie. Ty wymawiasz słowa w dziwaczny sposób. My nazywamy ich Metamorfami — powtórzył, przedrzeźniając Valentine'a. — Czy w taki sposób mówią w Ni-moya?

Valentine wzruszył ramionami. Shanamir ciągnął dalej.

— Boję się ich, tych Zmiennokształtnych. Tych Metamorfów. Nasza planeta byłaby bez nich szczęśliwsza. Czają się wszędzie, podszywają pod innych, wyrządzają szkody. Wolałbym, żeby trzymali się swojego miejsca.

— Większość z nich tak właśnie robi, nie uważasz?

— Większość może i tak, ale wiadomo, że jest ich trochę w każdym mieście. Mamy przez nich coraz to nowe kłopoty. — Pochylił się ku Valentine'owi, schwycił go za ramię i przyjrzał mu się badawczo. — Takiego to wszędzie można spotkać. Choćby na grani. Siedzi tam sobie w gorące popołudnie i gapi się w dół na miasto.

— A więc myślisz, że jestem przebranym Metamorfem?

Chłopiec zachichotał.

— To udowodnij, że nie jesteś!

Valentine namyślał się chwilę, w jaki by tu sposób się bronić, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wobec tego wykrzywił twarz w potworną maskę: rozciągnął policzki, jakby były z gumy, wygiął usta i wywrócił gałki oczu.

— Oto moje prawdziwe oblicze — powiedział. — Rozszyfrowałeś mnie. — Roześmieli się zgodnie i weszli przez Bramę Falkynkip do stołecznego miasta Pidruid.

Za murami miejskimi wszystko wydawało się starsze. Domy, zbudowane ongiś w osobliwym stylu kanciastych pudeł, domy o ścianach pełnych wybrzuszeń od podstaw aż po same dachy, których dachówki, przeważnie złuszczone i połamane, były poprzerastane wielkimi kępami pospolitego zielska, potrafiącego zapuścić korzenie w każdej szczelinie i w każdym skrawku ziemi. W powietrzu wisiała gęsta mgła, a pod nią zapadał chłodny zmrok, rozjarzony światłami prawie wszystkich okien. Główny gościniec rozwidlał się i dzielił bez końca. Shanamir prowadził teraz swoje zwierzęta wąską uliczką, ale wciąż jeszcze taką, której były podporządkowane inne, jeszcze węższe. Ulice były gęste od ludzi. Tłum działał na Valentine'a dziwnie niepokojąco; nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek miał tak blisko siebie tak wielu ludzi. Cisnęli się pod kopyta, cmokali na jego wierzchowca, przepychali się między sobą, poszturchiwali. Tłum tragarzy, kupców, marynarzy, sprzedawców, ludzi z gór jak Shanamir, prowadzących zwierzęta albo niosących na targ swoje wyroby, turystów we wspaniałych, skrzących się brokatem szatach. Wszędzie pod nogami plątały się dzieci. Czas festynu w Pidruid! Z okien wyższych pięter przeciągnięto w poprzek ulic jaskrawe proporce uszyte ze szkarłatnej tkaniny, ozdobione gwiezdnym herbem i jasnozielonymi napisami pozdrawiającymi i witającymi Lorda Valentine'a, Koronala, w jego najdalej na zachód wysuniętej metropolii.