Выбрать главу

— A czasami tych królów topili niewolnicy, truli ministrowie, dusiły żony, a jeszcze innych obalali ludzie, którzy tylko udawali, że im służą. A już na pewno wszyscy królowie umarli, zostali pogrzebani i zapomniani. — Valentine poczuł, jak ogarnia go fala nagłego gniewu. Splunął z niesmakiem. — Wiele narodów na Starej Ziemi w ogóle ich nie miało. Dlaczego my, na Majipoorze, nie moglibyśmy się obejść bez władców? Ci kosztowni koronalowie, ukrywający się w labiryncie tajemniczy Pontifex albo tamten na Suvraelu, zsyłający złe sny — nie, Shanamirze, może jestem zbyt głupi, by cokolwiek zrozumieć, ale naprawdę nie widzę w tym żadnego sensu. Te pełne zachwytu okrzyki to przecież czyste szaleństwo! Idę o zakład, że nikt ich nie wznosi, kiedy burmistrz Pidruid przejeżdża przez ulice.

— Królowie są potrzebni — obstawał przy swoim Shanamir. — Świat jest zbyt duży, by rządzili nim wyłącznie burmistrzowie. Aby utrzymać ogólny ład, potrzebujemy wielkich i przemawiających do ludzi symboli, monarchów podobnych bogom. Patrz! — Chłopiec wskazał na balkon. — Tam wysoko, ta mała postać w białej szacie, to Koronal Majipooru. Czy kiedy na niego patrzysz, nie czujesz na plecach dreszczu?

— Nie, nie czuję.

— Czy nie poraża cię świadomość, że na świecie żyje dwadzieścia miliardów ludzi i tylko jeden Koronal, że właśnie jego widzisz tej nocy na własne oczy, że prawdopodobnie nigdy więcej go już nie zobaczysz? Nie czujesz żadnego lęku?

— Nie czuję.

— Dziwny jesteś, Valentine. Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Jak można być nieczułym na widok Koronala?

— Jak widać, można — odrzekł Valentine, wzruszając ramionami. — Chodźmy już stąd. Ten tłum mnie męczy. Lepiej poszukajmy gospody.

Rozpoczęli długą, mozolną wędrówkę, gdyż uliczki zbiegające się na placu były poprzecinane wieloma innymi i by trafić na biegnącą w kierunku zachodnim, Shanamir musiał wciąż zataczać koła, coraz to szersze, a gdziekolwiek się skierowali, towarzyszył im jednostajny stukot końskich kopyt. W końcu udało im się wydostać z dzielnicy pięknych hoteli i jeszcze piękniejszych sklepów i po przejechaniu między mrocznymi składami i magazynami znaleźli się na nabrzeżu portowym, a po chwili trafili na naruszoną zębem czasu gospodę, z poczerniałymi, wypaczonymi ścianami i postrzępioną strzechą. Shanamir wprowadził swoje zwierzęta do stajni znajdującej się na tyłach podwórza i zniknął w mieszkaniu gospodarza, zostawiając Valentine'a samego w ciemnościach. Czekając na chłopca Valentine wciąż jeszcze słyszał — choć może tylko tak mu się zdawało — niewyraźne, stłumione odległością okrzyki: — Valentine… Valentine… Lord Valentine! — Nie robiło na nim wrażenia, że pospólstwo z ulicy powtarza jego imię. To było imię tamtego. Wreszcie spostrzegł biegnącego przez podwórze Shanamira.

— Załatwione. Daj mi trochę pieniędzy.

— Pięćdziesiątkę?

— Mniej, znacznie mniej. Pół korony albo coś koło tego. Valentine wysupłał z sakiewki jakieś monety, przyjrzał się im w nikłym świetle lampy i wręczył chłopcu kilka wytartych sztuk.

— Za kwaterę? — spytał.

— Żeby przekupić odźwiernego — odpowiedział Shanamir. — Tej nocy ciężko o miejsce do spania. Gdy się wciśniesz w jakiś kąt, to innym będzie ciaśniej. Musimy mieć odźwiernego po naszej stronie na wypadek, gdyby ktoś się poskarżył. Chodź i nie odzywaj się.

W środku pachniało morskim powietrzem i pleśnią. Na ławce, niczym olbrzymia ropucha, siedział Hjort o tłustej szarawej twarzy i zabawiał się układaniem kart do gry. Szorstkoskóra istota ledwie na nich spojrzała. Shanamir położył przed nim monetę, na co jedyną reakcją było lekkie kiwnięcie głową w kierunku długiego, wąskiego pokoju, pozbawionego okien i oświetlonego niewyraźnym czerwonawym światłem trzech zawieszonych u sufitu lamp. Na podłodze leżały materace, jeden obok drugiego; prawie wszystkie były zajęte.

— Tutaj — powiedział Shanamir, trącając jeden czubkiem buta. Zdjął szybko wierzchnie ubranie i położył się, zostawiając trochę miejsca dla Valentine'a. — Przyjemnych snów.

— Przyjemnych snów — odpowiedział Valentine. Pozbył się butów i wierzchniego ubrania i zwalił się ciężko obok chłopca. Odległe okrzyki wciąż dźwięczały mu w uszach, a może raczej huczały w głowie. Dopiero teraz poczuł zmęczenie minionym dniem. Jeśli nawiedzą go marzenia senne, to chciałby je zapamiętać i zrozumieć ich znaczenie, ale najpierw powinien pogrążyć się w głębokim śnie — takim, jaki spływa na człowieka kompletnie wyczerpanego. A rankiem? Nowy dzień. Wszystko może się zdarzyć. Wszystko.

Rozdział 4

Oczywiście, sen się zjawił, przyszedł z samej głębi nocy. Valentine, tak jak to robił od dzieciństwa, i tym razem jak gdyby z boku obserwował rozwój wydarzeń. Sny, zawierające w sobie przesłania od potęg rządzących światem i kierujących życiem każdego człowieka, objawiają najgłębiej ukrytą prawdę, więc jeśli ktoś je lekceważy, posypuje niemądrze. Sen zatem trwał, a Valentine przemierzał rozległą purpurową równinę pod zgubnym purpurowym niebem, na którym wisiała olbrzymia kula bursztynowego słońca. Był sam, miał wymizerowaną twarz i przekrwione, zmęczone oczy. Gdy tak szedł, ziemia pod jego stopami zaczęła groźnie pękać, a z pomarańczowych szczelin, niczym sprężynujące zabawki z pudełek, wyskakiwały jakieś stworzenia, spoglądały na Valentine'a, śmiały mu się zjadliwie w twarz, po czym wskakiwały z powrotem do pomarańczowego wnętrza, ziemia zaś znów zamykała się nad nimi.

I to wszystko. Sen był nietypowy, gdyż nie rozwinęła się w nim żadna akcja ani nie miał końcowego przesłania. Stanowił zaledwie obraz, niezrozumiałą scenę wyciętą z większego malowidła, jeszcze nie w całości przed nim odsłoniętego. Nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy zesłała go Pani, błogosławiona władczyni Wyspy Snu, czy niechętny ludziom Król Snów. Leżał na pół przebudzony, z przejmującym wrażeniem, że oddzielono go od własnego wnętrza i że unosi się bezwładnie na falach, niezdolny nawet do zrozumienia mądrości snów, tak jakby był obecny na tym świecie zaledwie od przedwczoraj.

Zasnął ponownie, tym razem głęboko i tylko hałaśliwy stukot kropel przelotnego deszczu przywrócił go na chwilę do świadomości, Na dobre obudziło go dopiero światło wczesnego poranka, ciepłe, złocistozielone, sączące się przez otwarte na kontu korytarza drzwi. Shanamir gdzieś przepadł. Poza chrapiącą w głębi pokoju parą Valentine był sam. Wstał z materaca, przeciągnął się, rozluźnił mięśnie rąk i nóg. Umył się w stojącej pod ścianą misce z wodą, potem ubrał się i czując przypływ energii wyszedł na podwórze, gotów przyjąć wszelkie wyzwania nadchodzącego dnia.

Ranne powietrze było ciężkie od wilgoci, ale po nocnych mgłach nie zostało ani śladu, a z bezchmurnego nieba nawet o tak wczesnym poranku lał się na ziemię słoneczny żar. Na podwórzu rosły trzy olbrzymie winorośle, każda pnąca się po innej ścianie, z sękatymi, zdrewniałymi pniami, grubszymi od bioder mężczyzny, pokryte gąszczem ciemnobrązowych, szuflowatych liści, wśród których świeżą czerwienią połyskiwały młode pędy. Winorośl kwitła krzykliwie żółtymi, pozwijanymi w trąbki kwiatami, ale jednocześnie dźwigała już ciężkie kiście dojrzewających owoców, niebieskich z matowym, białawym nalotem, lśniących po nocy kroplami rosy. Valentine skubnął jedną jagodę. Była słodko-cierpka jak młode wino. Sięgnął po drugą, potem po trzecią, rozsmakowując się coraz bardziej w cierpkości owoców.