Выбрать главу

Krążąc po podwórzu zajrzał do stajni, w której wierzchowce Shanamira spokojnie chrupały sieczkę, ale chłopca przy nich nie było. Zajęty interesami, pomyślał Valentine. Opuścił stajnię i dalej wałęsał się po podwórzu, ale kiedy poczuł zapach smażonej ryby, kiszki skręcił mu głód. Pchnął koślawe drzwi i znalazł się w kuchni, gdzie mały, wyglądający na znużonego mężczyzna gotował śniadanie dla gości. Kucharz spojrzał na Valentine'a obojętnie.

— Czy nie przychodzę za późno? — spytał grzecznie Valentine.

— Siadaj. Ryba i piwo, trzydzieści wag.

Valentine wygrzebał półkoronówkę i położył ją na piecu. Kucharz pchnął w jego stronę parę miedziaków i rzucił na patelnię następny kawałek ryby. Valentine usiadł pod ścianą. Kilku biesiadników podniosło się do wyjścia. Kobieta, która siedziała przy ich stole, młoda i gibka, z ciasno upiętymi czarnymi włosami, przystanęła, przechodząc koło niego.

— Piwo jest w tamtym dzbanie — powiedziała. — Weź sobie sam.

— Dziękuję — odrzekł Valentine, ale ona była już za drzwiami.

Napełnił kufel ciężkim, mętnym płynem i w tej samej chwili kucharz podał mu chrupką, pachnącą rybę. Valentine zjadł ją w mgnieniu oka.

— Można jeszcze? — spytał. Znużony mężczyzna spełnił jego prośbę z kwaśną miną.

Jedząc śniadanie Valentine czuł, że siedzący przy następnym stole gość, tłusty Hjort o nadętej twarzy, dziobatej popielatej skórze i dużych wyłupiastych oczach, przygląda mu się bacznie cały czas. Ten osobliwy nadzór nie dawał mu spokoju. Wreszcie nie wytrzymał i spojrzał tamtemu prosto w twarz. Hjort zamrugał i odwrócił wzrok.

Jednak ciekawość zwyciężyła, bo po chwili, nie kryjąc już swego zainteresowania, zapytał:

— Od niedawna tu jesteś, prawda?

— Tak, od ostatniej nocy. — A na długo przybywasz? — Przynajmniej na czas festynu.

W tym Hjorcie było coś, co mu się nie podobało. Nic chodziło o wygląd, typowy przecież dla tych opasłych istot z nadętymi gębami. Ten był niegrzeczny, to się wyczuwało. Hjortowie nie ponosili odpowiedzialności za swój wygląd. Im pewnie nie przypadały do gustu istoty ludzkie — stwory blade, kościste, o obrzydliwie gładkiej skórze.

Może irytowały go natrętne spojrzenia. Może nadmiar pomarańczowego pigmentu na mięsistym obliczu intruza. Może. Tak czy inaczej, Valentine był zaniepokojony.

Zdając sobie sprawę, że nie jest zbyt towarzyski, postanowił wyjść Hjortowi naprzeciw i obdarzył go chłodnym uśmiechem.

— Mam na imię Valentine. Jestem z Ni-moya.

— Kawał drogi — powiedział Hjort, żując hałaśliwie.

— Mieszkasz gdzieś w pobliżu?

— Na południe od Pidruid. Niedaleko. Vinorkis jestem. Handluję skórami haigusa — odpowiedział Hjort i zajął się krajaniem swojej porcji. — Po chwili jednak znów wlepił rybie oczy w twarz Valentine'a. — Podróżujesz z chłopcem?

— Niezupełnie. Spotkałem go w drodze do Pidruid.

Hjort pokiwał głową.

— Wracasz do Ni-moya po festynie?

Ten zalew pytań stawał się dla Valentine'a coraz bardziej dokuczliwy. Jednak powstrzymał się z nieuprzejmą odpowiedzią.

— Nie jestem jeszcze pewien — mruknął.

— Zostajesz tu?

Valentine wzruszył ramionami.

— Naprawdę nie mam jeszcze żadnych planów.

— Hrn… — mruknął Hjort. — Niezły sposób na życie.

Trudno sądzić po bezbarwnym tonie wypowiedzi, czy była to pochwała, czy uszczypliwa krytyka. Ale Valentine nie dbał o to. Z towarzyskich powinności wywiązał się już w wystarczający sposób. Hjort również zdawał się nie mieć nic więcej do powiedzenia. Skończył śniadanie, odepchnął z hałasem krzesło i na swój niezgrabny hjortowy sposób pokolebał się do drzwi, rzucając na odchodnym:

— Trzeba teraz pójść na targ i się rozejrzeć.

Valentine też opuścił kuchnię. Wyszedł na podwórze, gdzie właśnie toczyła się dziwna gra. W odległym kącie, pod ścianą, ośmiu graczy rzucało do siebie sztyletami. Sześciu z nich było Skandarami, gburowatymi, wielkimi kudłatymi stworzeniami o szarej skórze i czterech ramionach. Dwoje pozostałych było ludźmi. Valentine widział ich już przy śniadaniu: szczupła ciemnowłosa dziewczyna i drobny, niski mężczyzna o surowym spojrzeniu, z niezwykle jasną skórą i długimi białymi włosami. Sztylety przecinały powietrze z zadziwiającą prędkością, lśniąc stalą w promieniach porannego słońca. Na twarzach rzucających malowało się wielkie skupienie. Nikt się nie mylił, nikt nie chwytał za ostrze. Valentine nie był nawet w stanie policzyć sztyletów, gdyż zdawało mu się, że wszystkie jednocześnie są w powietrzu i że każdy gracz zawsze trzyma jeden w ręku. Żonglerzy, pomyślał Valentine, którzy doskonalą swoje rzemiosło przed występami na festynie. Wielcy Skandarzy zadziwiali niezwykłą koordynacją ruchów, ale mężczyzna i kobieta wcale im nie ustępowali. Valentine zatrzymał się w bezpiecznej odległości i z zachwytem obserwował latające w powietrzu sztylety.

Jeden z uczestniczących w zabawie Skandarów zawołał “Hop!” i zmieniono formułę gry. Sześciu obcych zaczęło rzucać do siebie w parach, coraz to podwajając prędkość, a dwoje łudzi odeszło tymczasem na bok. Dziewczyna uśmiechnęła się do Valentine'a zachęcająco.

— Hej, dołącz do nas!

— Co takiego?!

— Zagraj z nami! — Jej oczy skrzyły się zaczepnie. — To raczej niebezpieczna gra.

— Każda naprawdę dobra gra jest niebezpieczna. Trzymaj! — Cisnęła w niego sztyletem bez najmniejszego ostrzeżenia. — Jak ci na imię, człowieku?

— Valentine — odpowiedział, desperacko chwytając rękojeść przelatującego mu obok ucha sztyletu.

— Niezły chwyt — zauważył białowłosy mężczyzna. — Łap ten! Valentine zaśmiał się i chwycił drugi sztylet. Sześciu Skandalów, całkowicie ignorując bawiących się obok ludzi, nadal przerzucało się połyskliwą bronią.

— No, a teraz odrzuć! -zawołała dziewczyna.

Valentine bojąc się ją zranić, cisnął sztyletem ostrożnie, więc ten, po zatoczeniu niewielkiego łuku, upadł u jej stóp.

— Stać cię na więcej — powiedziała z przekąsem.

— Przepraszam — mruknął z cicha.

Tym razem rzucił sztylet z większą energią, a ona chwyciła go spokojnie, wzięła drugi z rąk białowłosego i posłała oba kolejno ku Valentine'owi. Nie miał czasu na myślenie. Trzask, trzask — i już je trzymał.

— Uwaga! — zawołał. Cisnął jednym ze sztyletów w dziewczynę, chwycił drugi, nadlatujący od strony białowłosego żonglera, wysłał trzeci w powietrze, a już zbliżał się następny, po nim następny — westchnął tylko widząc, że nie są to sztylety służące do zabawy, o stępionych ostrzach, lecz nie miał czasu na myślenie: sztylety krążyły nieustannie. Z wolna chwytał rytm. Był skupiony i czujny, poruszał się miarowo, łapiąc, rzucając, chwyt — rzut. Valentine pojął szybko, że prawdziwy żongler powinien używać obu rąk jednocześnie, ale on nie był żonglerem, potrafił tylko koordynować łapanie i rzucanie. To przynajmniej robił dobrze. Zastanawiał się, kiedy popełni nieunikniony błąd i sztylet zamiast w dłoni wyląduje w jego ciele. Tempo rosło. Słyszał śmiech żonglerów i śmiał się razem z nimi, lecz nadal robił to, co do niego należało. Chwytał i rzucał. Zabawa trwała dobre dwie, trzy minuty, aż wreszcie z wysiłku zaczął tracić refleks. W tym momencie należało przerwać. Nie odrzucał już schwytanych sztyletów, tylko upuszczał je kolejno, aż wszystkie trzy znalazły się u jego stóp. Pochylił się, ciężko oddychając, i poklepał się po udach. Koniec zabawy.