Выбрать главу

— Szybko! Pośpiesz się!

Cóż miał robić? Nie znajdując argumentów, ruszył we wskazanym kierunku i dołączył do grupy robotników, którzy sprowadzali ze statku zwierzęta, wrzeszcząc wniebogłosy. Valentine zaczął wrzeszczeć razem z nimi i wrzeszczał do czasu, aż kwiczące jednoroczne blavy o długich pyskach znalazły się na drodze prowadzącej ku klatkom czy rzeźniom. Wtedy wymknął się chyłkiem i ruszył nabrzeżem aż do miejsca, w którym nic się nie działo.

Stał tam spokojnie przez kilka minut, obejmując wzrokiem port, morze, szarozielone grzywiaste fale. Mrużył oczy, by zobaczyć miejsce, gdzie kulista powierzchnia planety opada w kierunku Alhanroelu i jego sterczącej w niebo Góry Zamkowej. Ale oczywiście przez dziesiątki tysięcy mil, przez ocean tak szeroki, że całkiem spory zbiór planet zmieściłby się bez trudu między brzegami jednego a drugiego kontynentu, niewiele mógł wypatrzeć. Chyba nic. Spojrzał zatem w dół, pod stopy, jak gdyby z kolei chciał przebić wzrokiem planetę na wylot i zobaczyć, co leży po drugiej strome Majipooru. Zachodnia część Alhanroelu, być może. Geografia była dla niego czymś mglistym i zagadkowym. Wyglądało na to, że dużo zapomniał z nauk pobieranych w chłopięcych latach i teraz musiał nieźle wytężać umysł, by cokolwiek sobie przypomnieć. Być może znajdował się dokładnie naprzeciw budzącego grozę Labiryntu, kryjówki Pontifexa, starego, wiodącego pustelnicze życie najwyższego monarchy. Albo też, co było bardziej prawdopodobne, naprzeciw Wyspy Snu, tej błogosławionej wyspy, którą zamieszkiwała dobra Pani, zsyłając pomyślne sny na mieszkańców całej planety. Valentine'owi z trudem przychodziło trwanie w wierze, że te miejsca istnieją naprawdę, że na świecie żyje Pontifex, Pani Wyspy Snu, Król Snów, a także Koronal, chociaż tego ostatniego widział na własne oczy nie dalej niż wczoraj. Prawdziwe było nabrzeże Pidruid, gospoda, w której nocował, pieczona ryba, żonglerzy, chłopiec Shanamir, jego zwierzęta. Cała reszta to świat fantazji i złudzeń.

Dzień stawał się coraz bardziej gorący i parny, mimo wiejącej od morza przyjemnej bryzy. Valentine ponownie zgłodniał. Na najbliższym straganie kupił za kilka miedziaków trochę błękitnej ryby marynowanej w ostrym korzennym sosie. Podano mu ją na odłupanym płacie drewna. Popił pucharem palmowego wina, tego przyprawiającego o dreszcze złocistego paskudztwa, ostrzejszego od korzennego sosu. Pomyślał o powrocie do gospody. Wtedy zorientował się, że nie zna ani jej nazwy, ani nazwy ulicy i wie tylko tyle, że i gospoda, i ulica leżą gdzieś niedaleko dzielnicy portowej. Mała strata, jeśli tam nie trafi, przecież wszystko, co posiadał, miał przy sobie, lecz jedynymi ludźmi, jakich znał w Pidruid, byli żonglerzy i Shanamir, i nie chciał się z nimi zbyt szybko rozstawać.

Ruszył z powrotem, ale z miejsca zagubił się w plątaninie przeróżnych zaułków i małych uliczek, które przecinając Trakt Wodny biegły we wszystkich kierunkach. Trzy razy był pewien, że zbliża się do gospody, i po trzykroć się mylił, a kiedy na poszukiwaniach zeszła mu doba a godzina i słońce przetoczyło się na drugą połowę nieba, zaczął wątpić, czy znajdzie ją kiedykolwiek. Ogarnął go smutek, kiedy pomyślał o Carabelli, o delikatnym dotyku jej palców, o zwinności rąk chwytających sztylety, o blasku ciemnych oczu. No, ale było, minęło, pomyślał, i żal na nic się nie zda. Powinien raczej, nim zapadnie noc, rozejrzeć się za nową gospodą i nowymi przyjaciółmi.

Skręcił za róg i znalazł się na targu miasta Pidruid.

Był to olbrzymi ogrodzony plac, rozległy tak jak ten wczorajszy, ale zamiast wyniosłych, pyszniących się bogactwem domów i hoteli z pozłacanymi fasadami stały tu nie kończące się szeregi krytych dachówką bud, otwartych zagród dla bydła i stłoczonych straganów. Wyczuwało się pośród nich wonie całego świata, te ładne i te brzydkie, a produkty wystawione na sprzedaż były pewnie dziełem rąk połowy jego mieszkańców. Valentine, pełen zachwytu, zanurzył się w tłumie. W jednej z bud z solidnych haków zwisały połcie mięsa. Beczki przypraw korzennych, z przesypującą się wierzchem zawartością, zajmowały wnętrze innej. Obok w klatce kręciły się na śmiesznych, giętkich nogach zawrotnej wysokości ptaki-prządki, wyższe nawet od Skandarów, dziobiące i kopiące się nawzajem, podczas gdy handlarz jaj i kupiec z branży wełnianej targowali się o nie zawzięcie. W kolejnej budzie sprzedawano pojemniki z jedwabistymi wężami, które zwijały się i unosiły w górę niby kąśliwe płomienie; tuż obok leżały cuchnące sterty poćwiartowanego i wypatroszonego morskiego smoka. Tu znów zgromadzili się publiczni skrybowie, piszący listy tym, którzy pisać nie umieli, tam właściciel kantoru wymiany z dużą wprawą przeliczał kursy walut z kilkunastu światów. Jeszcze gdzie indziej widać było rząd straganów z kiełbasą, pięćdziesiąt jednakowych, z jednakowo wyglądającymi Liimenami, stojącymi jeden obok drugiego, podtrzymującymi jednakowo dymiące ogniska i obracającymi jednakowe szpikulce.

I wróżki, i czarodzieje, i żonglerzy, chociaż nie ci, których Valentine dzisiaj poznał, i na jakimś skrawku wolnej przestrzeni przykucnięty bajarz, opowiadający za kilka miedziaków zawiłe i zupełnie nieprawdopodobne przygody Lorda Stiamota, słynnego Koronala sprzed ośmiu tysięcy lat, o którego czynach istniały teraz mity i legendy. Valentine przysłuchiwał się przez kilka minut, lecz nie mógł uchwycić sensu opowieści, która jednak potrafiła wprawić w zachwyt piętnastu czy dwudziestu nie zajętych pracą tragarzy. Poszedł dalej. Minął stragan, przy którym złotooki Vroon wygrywał na srebrnym flecie zwodniczą melodię, aby oczarować nią jakieś trzygłowe stworzenie w wiklinowym koszyku, minął śmiejącego się od ucha do ucha dziesięciolatka, zapraszającego go do bliżej nie określonej gry w muszelki i paciorki, minął zaułek kupców, którzy sprzedawali proporce z gwiazdą Koronala, minął fakira, unoszącego się nad kadzią paskudnie wyglądającego gorącego oleju, minął ulicę wieszczek tłumaczących sny i uliczkę pełną handlarzy przedziwnych medykamentów, minął miejsce okupowane przez tłumaczy i inne, zajęte przez sprzedawców biżuterii, a w końcu, kiedy wyszedł zza rogu, na którym sprzedawano tanią odzież najróżniejszego rodzaju, trafił na targ wierzchowców.

Setki, może tysiące jednakowo silnych i jednakowo purpurowych zwierząt stało w równych szeregach, bok przy boku, z niezmąconym spokojem przyglądając się prowadzonej na ich oczach aukcji. Valentine stwierdził, że jej tajniki są dla niego równie trudne do zrozumienia jak opowieść bajarza o Lordzie Stiamocie: kupujący i sprzedający stali twarzą w twarz w dwóch długich rzędach i uderzali się nawzajem po przegubach rąk, wykrzywiając twarze, okładając się pięściami albo z naglą szturchając łokciami. Chociaż nie padały żadne słowa, jednak zainteresowani dobrze wiedzieli, o co chodzi, gdyż pisarze, rozmieszczeni wzdłuż rzędów, nieprzerwanie spisywali akty sprzedaży, które następnie uprawomocniano odbiciem kciuka umoczonego w zielonym atramencie, a rozemocjonowani urzędnicy przyczepiali kartki ostemplowane pieczęcią Labiryntu — godłem Pontifexa — do zadów kolejnych zwierząt. Posuwając się wzdłuż linii targujących się Valentine odnalazł wreszcie Shanamira, który gestykulował z niebywałą wprawą, doskonale obeznany z pantomimą nadgarstków, pięści i łokci. Wszystko było skończone w kilka minut i chłopiec wyskoczył z szeregu z okrzykiem radości. Schwycił Valentine'a w pół i rozradowany zakręcił nim wokół siebie.

— Wszystkie sprzedane! Sprzedane! I to z zyskiem! — Wymachiwał zwitkiem papierków, które dostał od pisarza. — Chodź ze mną po pieniądze, a potem możemy się zabawić. Późno wstałeś?

— Chyba tak. Gospoda była prawie pusta.

— Nie miałem serca cię budzić. Chrapałeś jak blav. Co robiłeś do tej pory?