Выбрать главу

– Niegłupio – przyznałam bez entuzjazmu.

– No! Sama jestem z siebie dumna!

Nie upierałam się dłużej. Miśka objęła mnie i wolno wracałyśmy na korty. Tomasz na nasz widok sięgnął po moją rakietę.

– Zagrasz? – zawołał, jak gdyby nigdy nic.

Kiwnęłam głową jak kaczka, bo nagle coś mnie chwyciło za gardło. Marcin był jedną wielką niewiadomą. Ale oni, ci wszyscy tu na kortach, to był pewnik! I pomyśleć, że chciałam im się sprzeniewierzyć, idiotka! Gdyby nie Miśka… Stanęłam i przytrzymałam Miśkę za łokieć.

– Słuchaj, Miśka… – zaczęłam i urwałam w połowie zdania. Spojrzała na mnie z domyślnym uśmiechem.

– No, już! Nie ma o czym!

Ale następnego dnia nie doszłam na przystań. Po drodze spotkałam Marcina. Szedł na ryby. Pomachał w moją stronę wędką.

– Cześć, Mada! Radzę ci, wybierz się ze mną na ryby! – zawołał.

– Ależ to musi być potwornie nudne zajęcie! Staliśmy po przeciwnej stronie szosy i obiecałam sobie solennie, że pierwsza nie przejdę.

– Nudne? Arcyciekawe i emocjonujące!

– Ryby?

– Nie wykrzywiaj się! Ryby!

– Eeee… – zwątpiłam.

Sercem całym wyrywałam się na te ryby z Marcinem, ale ambicja trzymała mnie po tej stronie jezdni. Marcin zrobił dwa kroki naprzód, potem znowu stanął przy krawężniku.

– No jak? Lecisz ze mną? – zapytał.

– W życiu swoim nie latałam za chłopakami!

Z głośnym jazgotem przejechał między nami traktor przyczepą.

– Nie mówię: za mną, tylko: ze mną! To jest różnica!- zawołał Marcin.

Stałam twardo. Przyglądał mi się chwilę. Potem wolno przeszedł przez jezdnię.

– A teraz – zapytał – pójdziesz ze mną na ryby?

– Teraz pójdę z tobą na ryby – zgodziłam się majestatycznie.

Szliśmy obok siebie. Marcin pogwizdywał cichutko. Zachciało mi się spojrzeć na jego twarz, więc ostrożnie odwróciłam głowę, nie chciałam, żeby się domyślił, jak bardzo interesuje mnie obiekt obserwacji. Ale natychmiast napotkałam jego spojrzenie, z którym nie zdążył lub też nie chciał uciec, spojrzenie pełne uśmiechniętej drwiny.

– Głupio robię idąc z tobą. Boję się, że zmarnuję całe przedpołudnie – powiedziałam natychmiast.

– Czasami zmarnowane przedpołudnia dłużej zostają w pamięci niż inne… – odparł Marcin swobodnie – wszystkie przedpołudnia tych wakacji zleją ci się w jedno miłe wspomnienie, tylko to przedpołudnie zachowa swoją indywidualność. Będziesz myślała o nim jako o jedynym zmarnowanym. Z góry się cieszę na to miejsce w twojej pamięci.

– Ty?

– Oczywiście. Będę przecież przyczyną.

– Ty nie. Ryby! Ciebie nie brałam pod uwagę.

– Aaaa – zdziwił się – zdawało mi się, że to mnie kazałaś przechodzić przez jezdnię, a nie mojej wędce…

To nie było zmarnowane przedpołudnie. Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora i nie mówiliśmy o niczym ważnym może nawet milczenia było więcej niż słów. Żadne z nas nie było skłonne do zwierzeń, w dalszym ciągu wiedzieliśmy o sobie bardzo mało. Ale właśnie w ciągu tych kilki godzin, które spędziliśmy wtedy razem, ustaliły się na długo pewne cechy naszej znajomości. Przede wszystkim ogromna powściągliwość. We wszystkim. W słowach w gestach, w reakcjach. Utrudniało to wszelką zażyłość czy przyjaźń, pomimo że od tamtego przedpołudnia nie minął ani jeden dzień, którego choć w drobnej części nie spędzilibyśmy wspólnie.

Nigdy nie umawialiśmy się z Marcinem konkretnie, ot po prostu umieliśmy się znaleźć. Okazało się, że jednak potrafię dzielić czas między swoją paczkę a Marcina, ale nie był to oczywiście podział przypadkowy. Zawsze wolałam towarzystwo Marcina i jeżeli rezygnowałam z niego niekiedy, to dlatego, żeby on sam nie domyślił się, jak bardzo zaczęło mi w końcu na nim zależeć. Pamiętałam również słowa Miśki, chciałam mieć twarz dla wszystkich. Do tej pory drażniły mnie dziewczęta, które – zaprzątnięte nieustannie sprawami swoich serc – rysowały ten nieszczęsny narząd na marginesach wszystkich książek i zeszytów, zaopatrując go przy tym w zmieniające się ciągle inicjały. Ogarnęło mnie przerażenie, kiedy dostrzegłam ten objaw u siebie. Pierwsze moje serce zakwitło w sierpniu, na sto dziesiątej stronicy Dygata, było koślawe, zbyt pękate z jednego boku, niewątpliwie serce bardzo patologiczne! Ale był to jedynie ruch ręki bawiącej się ołówkiem. Olśnienie przyszło inaczej.

Padał deszcz, popołudnie miałam zamiar spędzić w domu. Mama grała w canastę u rodziców czarnej Inez, Ala i jej paczka okupowała werandę w sąsiednim domu. Otworzyłam okno, przykryłam się kocem i ułożyłam na swoim łóżku z zamiarem przestudiowania zaniedbanej ostatnio prasy. Lubię deszcz, zwłaszcza jeżeli nie muszę na nim moknąć. Czytałam właśnie jakieś opowiadanie w "Ty i ja", kiedy zjawił się Marcin. Przyglądałam mu się zaskoczona tą wizytą. Marcin nigdy nie przychodził do mnie.

– Nie, nie podnoś się, Mada, wpadłem tylko na chwilę…

Zdjął ociekający deszczem płaszcz. Odrzuciłam pisma w drugi kąt łóżka, podwinęłam nogi i usiadłam wygodnie opierając się o poduszkę.

– Tam jest wolne krzesło, Marcin…

– Dziękuję! – powiedział i zupełnie automatycznym gestem zebrał rozrzucone na kocu pisma. Położył je na krześle, które mu zaproponowałam, a sam usiadł na łóżku na wprost mnie.

– Mogę zapalić, Mada?

– Jasne.

Przez chwilę oglądaliśmy kółka szarego dymu, potem jego długie smugi.

– Czytałaś, zanim przyszedłem? – zapytał wreszcie.

– Tak. Opowiadanie w "Ty i ja". Nic nadzwyczajnego.

– "Ty i ja" – powtórzył Marcin i wypuścił z ust szereg kółek drobnych i równiutkich, jakby wymierzonych cyrklem. Spojrzał w okno. – Co za cholerna pogoda! – skonstatował odkrywczo.

– Czy doprawdy dopiero w tej chwili spostrzegłeś, że pada deszcz?

– Po Kościelnej woda płynie strumieniami, dosłownie nie można przejść! Nie… zauważyłem to już dziś rano…

– Co ty powiesz? – zdziwiłam się grzecznie.

– Tak – roześmiał się – ma się tę łatwość prowadzenia konwersacji, prawda? Czekaj, Mada… pająk chodzi ci po włosach…

Przechylił się w moją stronę, żeby zdjąć pająka. Pierwszy raz byliśmy tak blisko siebie, z dala od ludzkich spojrzeń, zdani tylko na łaskę własnych instynktów. Pomyślałam o tym przymykając oczy. Poczułam każdy milimetr kwadratowy swojej skóry, ogarniające ciepło, oczekiwanie, zatrważającą świadomość obecności Marcina… Była w tym wszystkim jakaś bezwzględność, bo nad żadnym z doznawanych wrażeń nie umiałam zapanować. Umiałam tylko pytać samą siebie bezładnie i uporczywie: czy to jest miłość? Czy to jest właśnie miłość?

– Malutki pajączek – powiedział Marcin wracając na swoje miejsce – spójrz!

– Wyrzuć go! Nie cierpię pająków!

Wysunął rękę za okno i strząsnął pająka. Potem poprawił się w swoim kącie. Najwyraźniej nie spieszył się do domu, ta chwila, na którą wpadł, była długa. A ja tak chciałam zostać sama i pomyśleć spokojnie. Nie mogłam

myśleć przy nim. Przymknęłam oczy, żeby chociaż nie patrzeć na Marcina i zebrać w jednoznaczną całość rozkojarzone uczucia. Ale i to się nie powiodło. Marcin był przy mnie, powieki nie stały się barierą, którą mogłabym odgrodzić się od niego.

– Przeszkadzam ci… – powiedział Marcin nie ruszając się z miejsca.

– Nie, nie, skąd…

– Widzę, że ci przeszkadzam. Powiedz prawdę!

– No więc tak. Przeszkadzasz mi…

Wstał natychmiast.

– Mogłaś powiedzieć od razu! Dlaczego tego nie zrobiłaś? Bałaś się, że będzie mi przykro?