Chwyciła w obie ręce jedną z kasetek, zdjęła ją z półki i postawiła na podłodze. Wielkością przypominała pudło na buty. Gdy spróbowała ją otworzyć, zauważyła, że ma zasuwkę zamkniętą na małą kłódkę.
Była zdumiona i zaskoczona. W laboratorium tylko kilka przedmiotów trzymano pod kluczem. Podniosła kasetkę i wstawiła ją z powrotem na miejsce. Idąc wzdłuż regału, obracała wszystkie kasetki po kolei. Wszystkie zamknięte były w ten sam sposób.
Schyliła się i to samo zrobiła z tajemniczymi metalowymi pudełkami na niższej półce. Sprawy miały się podobnie. Dopiero przy piątej skrzynce wyczuła różnicę. Kłódka nie była zamknięta. Z trudem udało jej się wysunąć otwarte pudło. Gdy uniosła kasetkę, stwierdziła, że nie była tak ciężka jak poprzednie, które zdjęła z półki. Wystraszyła się, że może jest pusta. Ale nie była. Beth podniosła wieko i ujrzała kilka szklanych naczyń, jakich używa się do przechowywania kultur bakterii. Zauważyła, że naczynia nie zostały oznaczone etykietami, których używano do tych celów w każdym laboratorium. Zamiast tego opisane zostały flamastrem w kodach literowych i cyfrowych.
Z podnieceniem sięgnęła do pudełka i wyjęła naczynie oznaczone A-81. Uniosła przykrywkę i spojrzała na rozwijającą się wewnątrz kolonię bakterii. Zawartość była przezroczysta i śluzowata i rosła na pożywce, którą Beth rozpoznała jako czekoladowy agar.
Ostry trzask otwierających się drzwi do inkubatora wystraszył Beth. Serce zaczęło jej bić szybciej. Jak dziecko przyłapane na zakazanej zabawie, w szalonym tempie spróbowała włożyć naczynie do pudełka i odstawić je na półkę, zanim ktokolwiek zauważy, czym się tu zajmowała.
Niestety nie zdążyła. Udało się jej co prawda zamknąć pudło i wstać, ale zanim odłożyła je na miejsce, stanęła twarzą w twarz z doktorem Martinem Cheveau. Trzymał w rękach identyczne pudło jak to, które trzymała.
– Co pani tu robi? – sapnął zaskoczony.
– Ja… – zaczęła, ale nic więcej nie przeszło jej przez gardło. Nie zdołała wymyślić żadnego zgrabnego wytłumaczenia.
Z trzaskiem wstawił pudło na półkę, następnie wyrwał skrzynkę z rąk Beth, spojrzał na nią i zduszonym głosem zapytał:
– Gdzie jest kłódka?
Beth wysunęła ręce do przodu i otworzyła dłonie. W jednej trzymała otwartą kłódkę. Martin gwałtownym ruchem chwycił ją i dokładnie obejrzał.
– Jak ją otworzyłaś?
– Była otwarta – odpowiedziała Beth.
– Kłamiesz! – Martin tracił panowanie nad sobą.
– Nie kłamię. Naprawdę. Była otwarta, więc mnie zaciekawiła.
– Ładna historyjka! – wrzasnął Martin. Jego głos rozległ się grzmotem w zamkniętym pomieszczeniu.
– Niczego nie zniszczyłam – zapewniła Beth.
– Skąd wiesz, że niczego nie zniszczyłaś? – Otworzył pudełko i zajrzał do środka. Chyba usatysfakcjonowany oględzinami zamknął je i założył kłódkę. Sprawdził, czy się zatrzasnęła.
– Tylko spojrzałam na jedno z naczyń z bakteriami -przyznała Beth. Zaczynała odzyskiwać panowanie nad sobą, chociaż puls ciągle był szybszy niż zwykle.
Martin wsunął pudełko na swoje miejsce. Teraz policzył wszystkie. Kiedy skończył, polecił Beth wyjść z inkubatora.
– Przepraszam – powiedziała, gdy Martin zamykał drzwi inkubatora. – Nie wiedziałam, że nie powinnam dotykać tych pudełek.
W tej chwili w drzwiach pojawił się Richard. Martin zawołał go, a następnie, ciągle zły, opowiedział, jak przyłapał Beth na oglądaniu służących mu do badań kultur bakterii.
Gdy Richard usłyszał nowinę, rozzłościł się tak samo jak wcześniej Martin. Odwrócił się w stronę Beth, zażądał wyjaśnienia, dlaczego pozwoliła sobie zrobić coś podobnego. Zapytał, czy jej zachowanie oznacza, że nie ma dość pracy.
– Nikt mi nie powiedział, że nie wolno tego dotykać – zaprotestowała Beth. Znowu zbierało się jej na płacz. Nie znosiła konfliktów, a godzinę wcześniej jeden już musiała przeżyć.
– Nikt również nie prosił cię o ruszanie kasetek – warknął ze złością Richard.
– Czy to może doktor Stapleton kazał ci coś podobnego zrobić? – zapytał Martin.
Beth zawahała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Gdy Martin zauważył jej niezdecydowanie, pewien był celnego strzału.
– Tak myślałem. No to pewnie powiedział ci również o tej swojej niedorzecznej teorii, że dżuma i inne choroby zostały celowo wywołane.
– Powiedziałam mu, że nie zamierzam z nim rozmawiać. – Beth zaczęła płakać.
– Ale on mówił, a ty słuchałaś. Nie zamierzam tego puścić płazem. Panno Holderness, jest pani zwolniona. Proszę zabrać swoje rzeczy i wynocha. Nie chcę pani tu dłużej oglądać.
Beth zamierzała zaprotestować, ale zamiast tego wybuchnęła tylko kolejnym atakiem płaczu.
– Płacz nic tu nie pomoże – syknął Martin. – Nie zostanie potraktowany również jako przeprosiny. Dokonałaś wyboru, a teraz zbierasz owoce. Precz stąd.
Twin sięgnął ponad pokaleczonym blatem stołu i odłożył słuchawkę. Naprawdę nazywał się Marvin Thomas. Przydomek "Twin" [3] zawdzięczał swemu identycznemu bliźniakowi. Nikt nie był w stanie ich rozróżnić. Jednego z nich zabito w czasie przedłużającej się wojny między Black Kings a gangiem z East Village wywołanej naruszeniem terytorium.
Twin spoglądał na siedzącego po drugiej stronie stołu Phila. Phil był wysoki i chudy, nie bardzo imponującej postury. Ale miał za to rozum. To właśnie jego rozum, nie brawura czy mięśnie, spowodował, że Twin uczynił z niego człowieka numer dwa w gangu. On jeden wiedział, co robić ze szmalem zarobionym na prochach. Zanim zjawił się Phil, chowali forsę w plastykowej rurze przy spłuczce w mieszkaniu Twina.
– Nie rozumiem tych ludzi – stwierdził Twin. – Najwidoczniej ten biały dupek nie potraktował poważnie naszego ostrzeżenia i wybrał się na przechadzkę tam, gdzie go cholernie nie chciano widzieć. Uwierzysz w to? Nakopałem gnojkowi do dupy, pokazałem mu, co mogę z nim zrobić, a on trzy dni później wykręca taki numer. Nie można tego nazwać szacunkiem. W żaden sposób.
– Chcą, żebyśmy znowu z nim pogadali? – zapytał Phil. Był wtedy w mieszkaniu Jacka i widział, jak Twin bił doktora.
– Lepiej. Chcą, żeby sukinsyn ostygł. Czy ktoś zrozumie, dlaczego od razu nie kazali tego zrobić? Proponują za to pięć setek. – Twin roześmiał się. – Zabawne, nie? Zrobiłbym to nawet za darmo. Nie możemy pozwolić, żeby ludzie nas ignorowali. Wypadlibyśmy z interesu.
– Wyślemy Reginalda? – zapytał Phil.
– A kogo? Uwielbia taką robotę.
Phil wstał, rzucił papierosa na podłogę i zadeptał go. Wyszedł z biura szefa i zaśmieconym korytarzem przeszedł do frontowego pokoju, w którym szóstka jego kolesiów grała w karty. W powietrzu można było powiesić siekierę.
– Hej, Reginald! – zawołał. – Masz ochotę na małą zabawę?
Reginald spojrzał znad kart i wyjął z ust wykałaczkę.
– Zależy – odpowiedział.
– Spodoba ci się. Za doktorka, który sprezentował ci rower, można zarobić pięć stów.
– No, człowieku, ja to zrobię – zaoferował się BJ. BJ to był skrót od Bruce Jefferson. Był krępym chłopakiem; jego udo miało w obwodzie tyle, ile Phil w pasie. On także był pamiętnego wieczoru u Jacka.
– Twin chce Reginalda – odparł Phil.
Reginald wstał i rzucił karty na stół.
– I tak miałem gówno w kartach – powiedział i poszedł za Philem.
– Phil wyjaśnił ci sprawę? – zapytał Twin, widząc wchodzącego Reginalda.
– Tyle, że idzie o doktorka i możemy dostać za niego piątkę. Coś jeszcze?
– Tak. Musisz jeszcze oporządzić jedną białą kotkę. Ją możesz nawet załatwić jako pierwszą. Tu masz adres.
Twin podał mu skrawek papieru z zapisanym nazwiskiem Beth Holderness i jej adresem.
– Obojętne, jak ich załatwię? – zapytał Reginald.
– Twoja sprawa. Najważniejsze, żebyś był pewny, że się ich pozbyłeś.
– Chciałbym wziąć ten nowy pistolet automatyczny. – Uśmiechnął się. W kąciku ust znowu tkwiła wykałaczka.
– No to się przynajmniej dowiemy, czy był wart tych pieniędzy – stwierdził Twin. Otworzył jedną z szuflad w biurku i wyjął pistolet. Na rękojeści miał nawet jeszcze trochę smaru. Pchnął broń po blacie. Reginald złapał ją, zanim znalazła się na krawędzi. – Baw się dobrze – dodał Twin.