Выбрать главу

Zapadła podniosła cisza, jak przed wynoszeniem ciała. Gdy doszła do dzwonienia w uszach, z westchnieniem przyznałam się.

– Zaproponowano mi zastąpienie Pitrima na stanowisku rektora, ale niestety musiałam odmówić – sprawy tego świata nie są dla mnie. W związku z tym poprosiłam o pozwolenie na udanie się do oddalonego klasztoru, gdzie spędzę resztę mych dni na modlitwach i umartwieniach. Żegnajcie, pewnie już nigdy się nie zobaczymy…

Twarze kolegów wyciągnęły się jak onuce po praniu. Pękając ze śmiechu, w podskokach zbiegłam po schodach, w biegu zakładając i zapinając kurtkę.

***

Kobyłka mnie o nic nie pytała. Za dwie kostki cukru pozwoliła założyć sobie siodło i po długich namowach ogłowie. Na drogę dostałam torbę z ubraniami, kawał chleba, bukłak z wodą (nieszczelny, czyli, można powiedzieć, praktycznie bez wody), woreczek z kaszą perłową i nie wiadomo po co tępy miecz z obluzowaną rękojeścią.

Droga lekko kładła się pod kopyta konika i bardzo ciężko pod moją wydelikaconą tylną część ciała. Szkoła została w tyle, nikt mnie nie żegnał – adeptów zawołano; na kolejny wykład. Stokrotka wkroczyła do jasnego lasku brzozowego i drzewa za moimi plecami złączyły się, odcinając jej drogę powrotną. Przede mną na poboczu nieruchomo stał człowiek w luźnej granatowej szacie obszytej złotem. Na jego piersi, trochę chwiejąc się na srebrnym łańcuszku, blado połyskiwał duży szmaragd.

Ściągnęłam wodze. Mistrz podszedł i dotknął ręką mojego kolana. Suche ciepło przebiło się przez cienkie spodnie.

– Odpowiem na twoje ostatnie pytanie, Wolho. Widzisz, istnieją problemy, do rozwiązania których nie nada się brutalna siła. Nie zaprzeczę, że byłbym dużo spokojniejszy, gdybyś była doskonałą wojowniczką i dyplomowaną magiczką. Ale w naszym przypadku nie ma to żadnego znaczenia, a zabitym wiedza i doświadczenia niewiele pomogły. Bo najstraszniejszy i najbardziej przebiegły potwór wszystkich czasów i narodów to… plotka. I właśnie z nią masz się zmierzyć. Wysyłam cię jako najmniej uprzedzoną adeptkę. Nigdy nie słuchasz starszych, nie wierzysz plotkom i pomówieniom; żeby cię przekonać, trzeba podsunąć ci prawdę pod nos, dać jej dotknąć i powąchać, ale potem już nikomu nie pozwolisz się sprowadzić z obranej drogi. Nie jesteś miękką gliną, którą można ukształtować na swój obraz i podobieństwo, ani woskiem, w którym odbijają się cudze słowa i myśli. Zawsze masz własne zdanie. I właśnie ono jest mi potrzebne. Chcę znać prawdę. Prawdę o tym, co dzieje się w Dogewie. I chcę usłyszeć ją od ciebie.

– Postaram się, mistrzu

– Nie przesadź. I zapamiętaj – jeśli nie wrócisz, zacznie się wojna.

Pomarzyć sobie może. Wrócę.

Rozdział 2

Niedługo było mi dane delektować się chłodną ciszą świerkowego lasu. Drzewa przerzedziły się, wyraźniejsza już ścieżka doprowadziła nas do szerokiej drogi opasującej dno miseczki. W polu za drogą pasł się spętany siwy rumak. Wampir cicho melodyjnie gwizdnął i koń ruszył w naszym kierunku, ciężko podrzucając związane przednie nogi. Stokrotka postawiła uszy. Wampir potargał końską grzywę, zdjął pęta i lekko wskoczył na siodło. Uniosłam się w strzemionach. Dogewa prawie zlewała się z horyzontem, odległa o jakieś dwadzieścia minut lekkiego galopu. Otaczały nas łąki, bezkresne, żyzne, na niektórych zagonach trawa wyrosła powyżej pasa, ale inne dokładnie wykoszono, widać też było ślady bydła. Dalej wiła się czarno-biało-ruda wstęga – krowy wracające z wodopoju.

Wampir nie zostawił mi czasu na szpiegowanie. Potrząsnąwszy wodzami, spiął konia do galopu. Musiałam iść jego śladem, chociaż gorsze niż galop Stokrotki są tylko wyścigi na wozach o kwadratowych kołach.

Po przejechaniu koło ćwierci wiorsty otaczającą dolinę drogą gwałtownie odbiliśmy w prawo. Teraz miasto leżało na wprost nas i wydawało się na wyciągnięcie ręki, ale odległość okazała się myląca – minęło już ponad pół godziny, Stokrotka była ciemna od potu i żółta od kurzu, a Dogewa zbliżyła się tylko troszeczkę. Wzdłuż drogi pojawiły się chałupy. Położone daleko od siebie, nie tak jak w ludzkich miastach, gdzie pomiędzy niektórymi domami trudno się przecisnąć bokiem. Za chałupami – wciąż te same łąki i pola, solidne stodoły, sady jabłoniowe i wiśniowe, malutkie strzępki różnokolorowych ogródków. I żadnych płotów. Nie ma nawet widocznej miedzy pomiędzy sąsiednimi gruntami. Miałam wiele pytań, ale mój przewodnik przez całą drogę nie obejrzał się ani razu. Tym niemniej, gdy Stokrotka traciła rytm i zaczynała zostawać z tyłu, również przytrzymywał wierzchowca. Gdzieniegdzie w polu migali zajęci pieleniem mieszkańcy, a z drogi cofały się duże smukłe psy szaropiaskowego koloru. Żaden nie szczeknął, nie zaczął gonić za kobyłą, ale ta denerwowała się wyraźnie i podejrzliwie strzelała okiem w kierunku monstrów o wielkich kłach spokojnie czekających na poboczu.

Pylistą drogę zastąpiły kocie łby i Stokrotka ożywiła się, energicznie dzwoniąc podkowami po kamieniach. Wjechaliśmy do miasta.

Tu budynki stały trochę gęściej, ale nadal nie tak, jak u ludzi. A i same domy były jakieś małe, jak gdyby tylko do nocowania, zrobione z niepomalowanych bali i pokryte dachówkami. Ani trochę niepodobne do miasta. Wszystko czyściutkie, pachnie kwiatami i świerkowymi igłami. Na poboczach – trawa. Dookoła – nienaruszony las, oczyszczono tylko ścieżki do dróg i budynków. W koronach drzew, a nawet wprost na dachach domów, zapomniawszy o bożym świecie, śpiewają ptaki. Pod nogami nie pętają się kurczaki ani świnie i tylko te dziwne psy bez obroży tęsknie odprowadzają podróżnego wzrokiem.

Napotkani mieszkańcy rzucali mi zaciekawione spojrzenia. Jako zaproszony gość odpowiadałam im tym samym.

Trakt doprowadził nas do okrągłej fontanny, otoczył ją, skrzyżował się z innym, również wyłożonym kamieniem i skierował się dalej. Koło fontanny siwy koń stanął, opuścił długi wąsaty pysk za kamienne obrzeże i przyssał się do wody. Zrównałam się z nim i popuściłam wodze. Stokrotka westchnęła ciężko z wdzięcznością i usłyszałam, jak w jej drżących bokach bulgocze przełykana woda.

– Hej, starczy! Najpierw ostygnij trochę! – Gwałtownie ściągnęłam wodze.

Stokrotka prychnęła z oburzeniem.

– Nie martw się, kolka jej nie grozi, nawet jeśli długo biegła. Ta woda nikomu nie zaszkodzi. – Wampir zsiadł z konia i przekazał wodze chłopcu, który akurat nadbiegł.

Zeskoczyłam na ziemię, zaczerpnęłam garść wody i podniosłam do ust. Była świeża, czysta, z posmakiem krzemu. Znajome iskierki przebiegły od koniuszków palców do śledziony. Ile by mistrz nie powtarzał, że magia powinna pochodzić z samego serca, u mnie zakwaterowała się ona w dole brzucha, tak samo jak i reakcja na jej obecność. Wyglądało na to, że głęboko pod ziemią żyła wodna przecinała się z magiczną, nadając wodzie unikalne właściwości. Tak właśnie wygląda królowa legend, żywa woda. Nic dziwnego, że mieszkańcy Dogewy nie potrzebują magów ani znachorów. Magia bije pod samym ich nosem.

Zamknęłam oczy i skupiłam się. Energia rozlała się po moim obolałym ciele, regenerując aurę i zasilając rezerwę. Jak tłumaczył mistrz, człowiek ma dwie niewidoczne powłoki. Jedną stałą, której każda zmiana odbija się na zdrowiu i nastroju, z czego korzystają czarodzieje zajmujący się rzucaniem i zdejmowaniem uroków. To właśnie aura. Druga powłoka porównywalna jest do narzędzia, z którego człowiek może korzystać świadomie. Albo i nie może – zwykli ludzie tego nie potrafią. To jak ruszanie uszami: wrodzony dar, który albo jest, albo go nie ma. Jeżeli korzystać z niego właściwie i stale rozwijać, jak to się robi w szkołach, zostanie na całe życie. Co prawda przy czarowaniu się zużywa, ale potem znowu regeneruje – albo sam z siebie, w ciągu dwóch-trzech dni, albo z pomocą naturalnych źródeł. W audytorium geomagii wisi gigantyczny, zajmujący całą ścianę schemat położenia żył magicznych Belorii i punktów ich wyjścia na powierzchnię. Nawet wykładowcy nie potrafią zapamiętać wszystkich, z czego bezczelnie korzystają niektórzy adepci, z kamienną twarzą wskazując na egzaminie losowe punkty – koniec końców gdzieś trafią. Ostatni raz udało mi się zregenerować rezerwę z żyły przebiegającej pod kiblem karczmy Złote Jabłko, czterdzieści wiorst od Starminu. Potem ktoś zaczął walić w drzwi z taką siłą, że musiałam przerwać. Co robić, żyły nie wybierają, gdzie przebiegać. Może właściciel karczmy doszedł do wniosku, że nigdzie nie siedzi się tak dobrze, jak nad żyłą i postawił na ukochanym miejscu wychodek.