Выбрать главу

Prawdę mówiąc, prawdziwi profesjonaliści, arcymagowie, nie potrzebują żadnych żył i nie są ograniczeni rezerwą. Potrafią czerpać siły wprost z żywiołów. Ale adeptka na ósmym roku ma daleko, oj daleko, do arcymaga – dwa lata nauki i jeszcze cztery stopnie bakalaureatu. Nie każdy wytrzymuje.

Czasza fontanny wyłożona była jasnoszarym kamieniem, gładkim na ścięciach i przypominającym krzemień. Żadnych siusiających chłopców stojących na ogonach ryb, czy innych mutantów wydzielających wodę z najmniej odpowiednich miejsc – tylko nieociosane kamienie i wysoki stożek na środku czaszy. Ze szczelin wybijały setki cienkich, rozpryskujących się strumyczków, od malutkich, wysokości palca, do gigantycznych, nie ustępujących drzewom. Nad kocimi łbami trzepotała koronka przezroczystych tęcz, pył wodny połyskującymi kropelkami osiadał na włosach.

Mój przewodnik odszedł na chwilę i wrócił z trójką wampirów, którzy przedstawili się jako Rada Starszych, ale nie wydali mi się jakoś szczególnie starzy. Gdyby nie poważne, przenikliwe oczy i rzadkie nitki siwizny w czarnych włosach, dałabym im coś koło trzydziestu lat.

Stokrotka już się napiła i, zwróciwszy pysk w kierunku zgranego tria, podejrzliwie strzygła uszami.

Uprzejmie przywitałam się z młodymi Starszymi i zainteresowałam się, kiedy mogłabym uzyskać audiencję u Władcy Dogewy Arr'akktura tor Ordwista itede itepe.

Starszyzna poczuła się widocznie zakłopotana. Pomilczawszy chwilę, przyznali ze skruchą, że nie mają pojęcia, gdzie podział się rzeczony władca, bo od rana go nie widzieli. Wyobrażacie sobie, co działoby się u nas, w Slarminie, gdyby król zniknął z widoku na dłużej niż dwie i pół minuty?! Zaczęłaby się panika, ściągnięto by straż, zawołano tropicieli, zebrano do kupy magów i astrologów. Ludzie by na głowie stawali, aż by wykryli, gilzie łaskawie skierował swe kroki szanowny monarcha. I wzięliby to miejsce pod cichą obserwację. A tu – proszę bardzo, W. D. A. O. Sz. itede udał się w kierunku bliżej nieznanym, a mnie o tym informują tak spokojnie, jak o aktualnych plonach buraków.

Następna propozycja Starszych miała jeszcze większy posmak nowości i osobliwości. Nijak nie mogłam dostroić się do trajektorii lotu ich myśli.

– Ale proszę go poszukać. A nuż się znajdzie – powiedziano mi.

Jeszcze lepiej. Jestem w Dogewie niecałą godzinę, a już proponują mi przeczesanie jej w poszukiwaniu władcy, o którego miejscu pobytu sami tubylcy mają mgliste pojęcie!

Starsi i przewodnik zaczęli jeden przez drugiego przekonywać mnie, że władca się lada chwila znajdzie i mogę poczekać na niego tutaj, przy fontannie. Obejrzałam się na gapiów, powoli ściągających w kierunku placyku, stłumiłam wewnętrzny dreszcz i ogłosiłam pełną gotowość rozpoczęcia poszukiwań.

Starzyzna obiecała najgorliwszą pomoc w osiągnięciu tego szczytnego celu i z ukłonami oddaliła się, zostawiając mnie sam na sam z przewodnikiem.

– A jak on chociaż wygląda? – zainteresowałam się tonem straceńca.

– Zobaczy pani, to pani pozna.

– Młody, stary?

– Jeszcze zupełny dzieciak. W zeszłym roku skończył siedemdziesiąt trzy – powiedział to całkiem poważnym tonem, jakim mówi się kłamstwa malutkiej dziewczynce, więc trochę się obraziłam. Co oni ukrywają? Przecież ten Arr'akktur mnie nie zje. Czy zje?!

– Gdzie mogłabym się wykąpać i umyć konia? – przypomniałam sobie. Stokrotka, jako strona jak najbardziej zainteresowana, położyła pysk na moim ramieniu.

– Trzeba przejechać kawałek południowym ramieniem krzyża i skręcić w czwartą ścieżkę po lewej.

Zacięłam się na chwilę, nie od razu rozumiejąc, że “krzyżem" nazywa główne skrzyżowanie dróg, z których każda wskazuje jedną ze stron świata.

– A pan…

– Tak? – odwrócił się. Długie ciemne włosy rozsypały się na ramionach.

– Nie odprowadzi mnie pan?

– Muszę wracać. Jestem strażnikiem, nie mogę na długo porzucać granicy.

– Proszę poczekać… Ostatnie pytanie… – zająknęłam się, nie wiedząc, jak je zadać. – Czy wy… Czy wy się nie boicie?

– Czego?

– No, ja… Pan pewnie mi tego nie powie wprost… Ale jestem tu obca. Nie boicie się, że coś nabroję? Znaczy, ja tak w ogóle to za siebie ręczę, ale przecież wy mnie wcale nie znacie! Ktoś inny mógłby… no… coś zepsuć, znaczy, robić coś bardzo złego? Nie boicie się tego? Przecież zostaję tu całkiem sama!

– Wydawało mi się, że lubi pani samotność – spokojnie odpowiedział strażnik. – Pomyślałem, że samodzielna wycieczka po mieście sprawi pani więcej przyjemności niż obstawa za plecami. Ale jeżeli pani się czuje samotnie albo nieswojo, mogę znaleźć przewodnika.

– Nie, nie, ma pan rację – zgodziłam się szybko. – Nigdy nie zdarzyło mi się nudzić we własnym towarzystwie. No ale… Nie boi się pan puścić mnie samej?

– Jest pani w Dogewie – odpowiedział poważnym łonem, wskakując na siodło. – Tu nigdy nie będzie pani sama.

Rozdział 3

Już od jakichś ośmiu minut wątpiłam w swoje zdolności matematyczne. Chyba powiedział – czwarta ścieżka. I chyba w czwartą skręciłam. Czy wampiry mają jakiś inny system liczenia?

Nagle jednak w mój policzek zachłannie wpił się rudy komar. Żądza krwi do niczego dobrego nie prowadzi. Komar za swój występek zapłacił życiem, a ja strząsnęłam z dłoni jego smętne resztki i pogoniłam Stokrotkę obcasami. Drzewa rozsunęły się, ścieżka urwała gwałtownie, a ja i moja kobyłka znalazłyśmy się na niewielkiej polance koło malutkiego, ale czystego, czarnego leśnego jeziorka. Krewniacy niesprawiedliwie zabitego komara rzucili się na mnie w gorączkowym pragnieniu zemsty i krwi. Po krótkiej potyczce z nimi zsiadłam z konia.

Jeziorko było zajęte. Szare spodnie konkurenta nonszalancko wisiały sobie na krzaku olchy, obok poniewierała się podniszczona skórzana kurtka, rozsznurowane wysokie buty i koszula dziwnego kroju, z dwoma wąskimi rozcięciami na plecach.

Przyjrzawszy się dokładnie, zauważyłam tył jego rozczochranej i jeszcze suchej głowy – płynął powoli w kierunku lilii wodnych. Nad zasnutą wieczorną mgiełką wodą chlupot niósł się daleko. Długie włosy nasiąkły na końcach i kleiły się do szyi, gdy pływak unosił się nad wodą w kolejnym silnym zamachu. Zachodzące słońce wyzłociło czubek jego głowy. Nie widziałam w Dogewie nikogo jasnowłosego – a tym bardziej o tak niezwykłym, bladozłocistym, lnianym odcieniu.

W tym momencie pływak zanurkował, a pociemniałe pukle oblepiły jego głowę jak macki leżącej na potylicy ośmiornicy. Przecież nie będę czekać, aż on się tu wypluska i pójdzie do łóżka! Stokrotka ostro zalatywała potem, co nasuwało wniosek, że ja również. Koniec końców wspólna kąpiel w jednym jeziorze jeszcze do niczego nie zobowiązuje. Zarzuciwszy wodze na gałąź brzozy, drżącymi ze zmęczenia palcami spróbowałam rozsiodłać niecierpliwie tańczącą kobyłkę. Derka przykleiła się do jej przepoconego grzbietu, a siodło okazało się tak ciężkie, że wyleciało mi z rąk i spadło na trawę. Machnąwszy na nie ręką, poprowadziłam konia do wody, po drodze niedbale pozbywając się fragmentów garderoby. Jako ostatnia opadła na wpół przezroczysta jedwabna koszula, cała w smugach potu. Zostałam w koronkowym komplecie, który z pewną poprawką na jego mikry rozmiar można było nazwać dwuczęściowym kostiumem kąpielowym.

Dopiero wtedy zauważyłam, że lnianowłosy delikwent, który ośmielił się zmącić moje jezioro, stoi przy brzegu po pas w wodzie i z rosnącym zadowoleniem podziwia darmowy striptiz, w celu uzyskania lepszej widoczności pochylając się do przodu.

– A teraz będzie najbardziej pikantny kawałek – poinformowałam z kuszącą obietnicą w głosie i wypuściłam wodze. Moja wymęczona kobyłka rozwinęła niesamowitą prędkość. Z rozpędem wbiła się w wodę szeroką piersią, a spieniona fala zwaliła uciekającego gościa z nóg i zanurzyła z głową.