Выбрать главу

– Foczka, jesteś naiwna jak złapana na sianie dziewka ze wsi! Myślisz, że wróci cię ucałować na pożegnanie? Już prędzej ja bym wrócił, a mnie znasz! Czym dla wampira są wierność, przyjaźń, miłość? Puste dźwięki. – Wal niedbale wypluł łupinkę. – A poza tym, powiem ci w sekrecie, on nienawidzi ludzi. Z całego serca. Wszystkich. Bez wyjątku.

– I mam rozumieć, że za to trolle kocha z głębi serca – odgryzłam się, wspinając się na ogrodzenie obok Wala i przyciągając do siebie najbliższą łodygę słonecznika.

– Powiem tak, na trolle, elfy, krasnoludy i inne takie lesze to on leje z wysokiej wieży, ale jakby mógł, to ludzi by z tej wieży pozrzucał na dół na ostrzone pale.

– Bujasz – powiedziałam niepewnie, machinalnie skubiąc słonecznik i wkładając pestki do kieszeni.

– Mhm. Rano żem bujał, teraz bujam. Czas bajarzem zostać, opowiadać po karczmach bajki i kasę zgarniać za swoje kłamstwa, bo na świecie głupców wielu, a łatwowiernych uszu dwa razy więcej. Foczka, wszystko jest proste jak drut. Wykorzystał cię. Zagrał tobą jak dwójką i wyrzucił.

– Co znaczy – wykorzystał? – oburzyłam się. – Niczego ode mnie nie chciał. Ot, przeszliśmy się po targu, pogadaliśmy. Nawet się do mnie pozalecał – wszystkie przyjaciółki będą zazdrosne.

– Tego to ja już nie wiem. Sama się domyśl, czego od ciebie chciał. I czy dostał. Bo jak dostał, to… – Troll wrzucił do ust całą garść słonecznika i w skupieniu zaczął pracować szczęką.

– To?

– …to nigdy więcej go nie zobaczysz – nieporuszenie dokończył Wal, wypluwając łupinki.

Siedziałam w przydrożnych krzakach i wyczekiwałam. Ściślej mówiąc, siedziałam na Stokrotce, a krzaki przydrożne były całkiem wysokie i bujne. Trakt, na którym zaczaiłam się w tak zmyślny sposób, był najkrótszą drogą z podmiejskiego placu targowego do królewskiego zamku. Nad moją głową wykłócały się sroki, niedaleko poskrzypywał żuraw studni. Niegdyś drogę tę bardzo upodobali sobie odważni rozbójnicy – tędy wracali do miasta kupcy po skończeniu handlu na jarmarku. Ale potem miasto wyrosło, przydrożny las wycięto, dobudowano domów, dokopano studni. Jak to się mówi, naruszono równowagę ekologiczną i rozbójnicy wymarli. Tylko niewielki fragment lasu przy drodze – ze sto łokci – został nieruszony. I to właśnie w nim się ukryłam. Nie, nie zamierzałam grabić kupców. Problem polegał na tym, że nie miałam możliwości powrotu na targ, a koniecznie musiałam się czegoś dowiedzieć.

Po jakiejś godzinie moja taktyka przyniosła plony. Z miasta wyjechała malutka drużyna, nad którą powiewały sztandar królewski i wyjątkowo długie wąsy dziesiętnika. Prawie natychmiast na drugim końcu drogi pokazała się konna grupa najemnych kuszników – praworządny odpowiednik odważnych rozbójników. Ubrane w złote czapraki koniki o kosmatych pęcinach z mlaskaniem żuły wędzidła, kapiąc śliną. Po stromych szyjach ściekała piana. Drużyny zrównały się akurat naprzeciwko mojej kryjówki. Dziesiętnik króla i przywódca najemników wymienili powitalne machnięcia ręką, nie naruszając formacji. Zakurzony trup siwego wilka, przywiązany za tylne łapy, ciągnął się za bułanym koniem przywódcy.

– Złapaliście?

– A jak! – uśmiechnął się zadowolony z siebie przywódca. – Niezła sztuka się trafiła, pewnie trochę złota skapnie.

– A od kogo będziecie brali? – zaciekawił się dziesiętnik.

– Od burmistrza, a od kogo?

– Zawieź do pałacu – poradził dziesiętnik. – Z mennicy przez całą noc dym wiało nad plac, może ci zapłacą nowiutkimi monetami. Wieczorem czekam na ciebie w Liliowym Pierwiosnku!

Przywódca bez słowa skinął głową, drużyny minęły się. Wyjechałam z krzaków i udałam się za najemnymi, podrzucając na dłoni ciężką złotą monetę. Jadący na końcu łysiejący kusznik wykazał zauważalne zainteresowanie, a nawet wstrzymał konia. Ja szturchnęłam Stokrotkę i po chwili zrównałam się ze złocistym czaprakiem.

– No to można wam pogratulować zdobyczy, panie najemnik – powiedziałam ironicznie, po raz kolejny podrzucając monetę. Błysnęła w słońcu i zniknęła w szerokiej, nawykłej do kuszy dłoni. – Nie uraczyłby mnie pan ciekawą opowieścią?

Kolejna moneta wykonała lot w jedną stronę. Kusznik rozprostował ramiona i przybrał dumną pozę.

– Może szanowna pani spać spokojnie. Sam wpakowałem w tego stwora dwie strzały.

– A niechby nawet i cztery – skrzywiłam się. – Ciekawi mnie nie wynik, a sam proces. Gdzie i w jaki sposób wam zwiał?

Kusznik podskoczył, jakby go coś ugryzło. Wierzchowiec prychnął z niezadowoleniem i zgubił krok. Szybko pocieszyłam biedaka kolejną monetą.

– Bujać to my, a nie nas. Kudłak był biały jak śnieg a ten jest szary i wyleniały. Prawdziwy wilk, ale niestety prawie bez zębów. Gdzie żeście go zdobyli?

Kusznik zadrżał, zaciął się, ale czwarta moneta otworzyła śluzy jego elokwencji.

– To żeśmy jechali polem… – szeptał gorąco, nachylając się do mojego ucha. – Z patrolu jechali. A tu – wilk.

Tak bliziutko przebiegł, ze sto łokci. Konie spokojne, przyzwyczajone, zawróciliśmy i – w pogoń. Ech, jak on nawiewał! Z gończymi nie dościgniesz. Dobrze przynajmniej, że step dookoła, ani krzaczka, ani rzeczki, daleko widać. I tak przez półtorej wiorsty go goniliśmy i pewno byśmy dościgli, gdyby nie zanurkował do zagajnika. Malutki taki zagajnik, z tuzin osik i wierzby. Tośmy z koni pozłazili, otoczyliśmy kordonem i zaczęliśmy walić pałkami po pniach! Aż mi w uszach dzwoniło! Wilk od razu wyskoczył, zaraz go załatwiliśmy, ale patrzymy – nie ten!

Zaczęliśmy się dalej schodzić, ale nic! Ot, słowo dam, każdy krzaczek żeśmy przeszukali, wszystkie drzewa obejrzeli – nie ma! Nie miał się gdzie schować! Pewnie się zmienił w nietoperza i poleciał do swojego grobu!

– Niewątpliwie – zgodziłam się z poważnym wyrazem twarzy i ściągnęłam wodze. Stokrotka posłusznie zatrzymała się na poboczu. Postałyśmy chwilę, pomyślałyśmy. Zbliżała się noc, słońce dotknęło już horyzontu i zmieniło odcień na karmazynowy, rozpalając chmury. Szukanie po ciemku jakowegoś lasku, a w lasku wampira, któremu udało się uciec przed bystrymi oczami tuzina strzelców, nie miało szans na powodzenie. A poza tym mało prawdopodobne, by Len pozostał tam przez dłużej niż dziesięć minut po odjeździe najemników.

Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić do Szkoły.

Wala nie było widać, czarny ogier stał w boksie i z chrzęstem chrupał gigantycznego i soczystego buraka cukrowego. Stajenny nic nie widział, nic nie słyszał, o Lenie nic nie wiedział, ale za to uwiesił się na mnie z kolorową bajeczką o „gigantycznym stracholudzie”, z zębami „odtąd dotąd”, co to zeżarł i pokaleczył „mnogość straszliwą” ludzi na jarmarku, a jak zaczęli go łapać, to „ulatał, zarechotał i figę pokazał!”.

– Mhm – przytaknęłam kwaśno, wręczając mu wodze Stokrotki. – Mistrz wrócił?

– Toć tylko co. Mówią, że starł się ze stracholudem na śmierć i życie i by wygrał, jakby stracholud mu nie zapluł oczu i szaty od głów do stóp. A co z kobyłą? Cała w pianie, biedactwo.

– No to się nią zajmij – ucięłam. – Jesteś stajennym czy minstrelem?

Chłopak odburknął coś pod nosem i poprowadził Stokrotkę w głąb stajni.

Ja pokręciłam się przy frontowym wejściu do Szkoły, ale w końcu do środka nie weszłam. Przestraszyłam się. Poszłam dookoła. W holu mogłam trafić na mistrza, ale włażąc przez okno stołówki można było po schodach pożarowych trafić bezpośrednio na szóste piętro.

Smok siedział plecami do mnie, poruszając łopatkami, złowieszczo mlaskając i chrupiąc.

– Warku?

– Wolhhha? – Zwrócił w moją stronę zakrwawiony pysk i oblizał się. – Sssłyssszałaśśś o nowej regule? Teraz adeptów nie ssskreśśślają a oddają sssmokowi. Pychota…

– Bardzo śmieszne – powiedziałam pochmurnie.

Smok opuścił pysk i wgryzł się w sterczące żebra wypatroszonej tuszy. Gdy podrzucił głową, wyrywając łakomy kąsek, tusza przekręciła się i zobaczyłam barani łeb ze szklistymi oczami.

– Sssłyssszałem, że masssz kłopoty… – Smok znowu zachrzęścił baraniną, mrużąc oczy z zadowolenia.

– A możesz mi powiedzieć coś nowego? Na przykład, czy nie widziałeś tu takiego wysokiego jasnowłosego chłopaka noszącego złotą obręcz ze szmaragdem?