Выбрать главу

– Chłopaka nie. – Smok w zamyśleniu oglądał tuszę. – Z rana przebiegał tu jeden wampir, chyba już go gdzieśśś wcześśśniej widziałem… Mossże w Dogewie? Ciekawe miejsssce, kiedyśśś tam latałem do wodopoju, na lecznicze wody, leczyć sssię ze zgagi.

– Z rana się nie liczy.

– Nie zwróciłbym na niego ssszczególnej uwagi – niewzruszenie kontynuował smok – gdyby nie kamienie.

– A dokładniej? – Nadstawiłam uszu i usiadłam na grubym smoczym ogonie.

– Miał całą masssę klejnotów – marzycielsko syknął Lewark. – Rubiny, ssszmaragdy, ssszafiry, diamenty, o, wssspaniałe diamenty! Czułem je na wiorssstę. Wampir niósssł je w takim dosssyć sssporym woreczku za passsem. Tak mnie kusssiło, by go zjeśśść…

– To trzeba było zjeść! – rzuciłam ze zdenerwowaniem.

Nie widziałam u Lena żadnego woreczka. Ani jedna z kieszeni jego obcisłego ubrania nie była wypchana, a w rękach nic nie trzymał. Czyli musiał pozbyć się woreczka – albo jego zawartości? – przed spotkaniem ze mną. I gdzie niby podział całą masę klejnotów – i to prawdziwych, jeśli wierzyć Lewarkowi (a gdy chodzi o klejnoty, smoki się nigdy nie mylą)? Przepił? Rozdał żebrakom? A żeby go cholera wzięła, rozdał! Ale nie żebrakom, tylko łucznikom! I na tym polegała tajemnica ich kiepskich wyników!

Len przekupił najgroźniejszych konkurentów, oferując im podwójną albo i potrójną wartość nagrody, więc tamci odpadli z gry, uprzednio odsiawszy swoimi wspaniałymi strzałami amatorów. Tych, których wampir nie potrafił albo nie zdążył zwerbować, podle załatwił w ostatniej rundzie. A czy nie prościej było odkupić miecz od prawdziwego zwycięzcy? Chyba nie. Ludzie znacznie chętniej sprzedadzą możliwość wygranej niż wygraną jako taką. Len nie chciał ryzykować. Miecz nie miał prawa trafić w cudze ręce. Wampir strzelał doskonale, ale gdyby zawodowi łucznicy byli zainteresowani zwycięstwem, to musiałby się nieźle napocić. Mawiano, że Lerien Podgajny potrafił czterema strzałami przypiąć motyla siedzącego na pniu drzewa ledwie widocznego ludzkim okiem. Osiadłe elfy były praktyczne – dać do garści prawdziwy diament zamiast turkusu na dachu, to weźmie i jeszcze podziękuje.

No cóż, rozmowy z mistrzem chyba jednak nie uniknę… Tylko jak by tu wytrzymać pierwsze fale jego gniewu, jak prześlizgnąć się między ich ryczącymi grzbietami? Problem polegał na tym, że mistrz nienawidził, gdy mu przerywano. Mógł pozbawić głosu, a potem, w ogóle nie słuchając wyjaśnień, teleportować oskarżoną do kuchni, stawiając przed koniecznością obrania worka ziemniaków.

Ciężkie myśli czyniły moje kroki coraz to powolniejszymi i powolniejszymi. Podchodząc do pokoju nauczycielskiego, usłyszałam zdenerwowane głosy, więc zatrzymałam się, nasłuchując zachłannie.

Rozmawiało trzech – sekretarz szkolny, burmistrz i mistrz.

– …i to nie licząc głupka wiejskiego, stratowanego przez tłum, połamanych namiotów, pękniętego muru i dwóch poronień na tle nerwowym! – słychać było, jak burmistrz po skończeniu monologu szeleści pergaminem, zwijając w trąbkę długą listę szkód, które miasto poniosło z powodu nieuwagi magów.

– Namioty wzięliśmy ze składu gildii kupieckiej pod pańskie poręczenie – nieśmiało odezwał się sekretarz.

– Dość, i bez pana mam dość problemów – przerwał mu mistrz. – Jak tylko pojawi się Wolha, proszę ją do mnie przyprowadzić. I możliwie najszybciej przygotować papiery na skreślenie!

W oczach mi pociemniało. Oż, dranie! Znaleźli winnego! Wepchnęli mi zadanie, z którym od początku nie miałam szans sobie poradzić i którego sami bali się podjąć. A teraz, żeby oczyścić się w oczach durnego monarchy, zarządzą demonstracyjnie stanowcze skreślenie niekompetentnej zakały. Winna zostanie ukarana w całym majestacie prawa. A jeszcze mnie zmuszą, żebym płakała, poniżała się, padała im do stóp i dziękowała, że tylko mnie skreślają, przecież mogliby mnie wrzucić do więzienia!

Na pewno nie dam im tej satysfakcji.

Na paluszkach cofnęłam się spod drzwi i przeleciałam korytarzem jak duch – bezgłośna, obrażona na ludzi, a jeszcze bardziej na wampiry, płonąca żądzą zemsty… Ale absolutnie bezsilna, co wkurzało mnie najbardziej ze wszystkiego. Kto niby miał się bać bezcielesnego ducha? I kto niby miałby się przejąć losem adeptki dziewiątego roku? Nikt.

Dzięki bogom, Welka poszła na zabawę – na drzwiach przypięta była notka „Widzimy się przy namiocie z maziami”. Wślizgnęłam się do pokoju, zamknęłam zasuwę, podbiegłam do okna, po omacku (było już całkiem ciemno) zatrzasnęłam okiennice, a dopiero po tym wszystkim odważyłam się stworzyć malutki pulsar.

W pokoju od razu zrobiło się jaśniej, ale przed moimi oczyma natychmiast zaczęły latać mroczki.

Len najspokojniej w świecie spał sobie na moim łóżku. Nie tak po prostu sobie przysnął, czy się zdrzemnął – nie, zażywał głębokiego, mocnego i zasłużonego snu, a pościel nosiła niezaprzeczalne ślady dobrej zabawy – prześcieradło pomięte, kołdra zamiata rogiem podłogę, jedna poduszka na ziemi, druga stoi dęba. I pośród tego malowniczego bałaganu – żywe ucieleśnienie najskrytszych panieńskich marzeń, złotowłosy mężczyzna w kwiecie wieku i sił, kusząco upozowany na łóżku.

Ale miałam na głowie ważniejsze sprawy niż pokusy. Zachłysnęłam się głuchym przeciągłym rykiem, złapałam wiadro ze świeżą i zimną wodą ze studni i odwróciłam je nad głową wampira. Sądząc z reakcji władcy, ta metoda pobudki była mu dotychczas nieznana. Skoczył, jakby go kto oparzył i zaklął takimi słowami, że wiadro wypadło mi z rąk. Mało powiedzieć, że łóżko było mokre. Poduszka dosłownie unosiła się na wodzie. Len nie przemókł do suchej nitki tylko dlatego, że spał na golasa. Ale podobne drobiazgi nie mogły zdeprymować ani mnie, ani jego – mieliśmy sobie nawzajem wiele do powiedzenia.

– To ty w odwiedziny przyjechałeś, tak? – dopytywałam się sarkastycznie, krocząc w kierunku wampira. – Z łuku sobie postrzelać, innych zobaczyć, siebie pokazać?

Mimo wyraźnej przewagi fizycznej Len spiesznie odgrodził się ode mnie łóżkiem. Zaczęłam powoli je obchodzić, przekładając ręce na oparciu. Złowieszczą ciszę naruszało melodyjne kapanie wody sączącej się przez sprężynowy spód.

– Może porozmawiamy? – nieśmiało zaproponował Len.

– A ty miałeś nadzieję, że będziesz mi do rzeźby pozował? Albo do aktu?

Wampir zaczerwienił się ledwo zauważalnie i otulił skrzydłami.

– Wolho, ty to wszystko źle zrozumiałaś…

– Ja w ogóle nic nie zrozumiałam.

– No dobra – westchnął. – Poddaję się. Słuchaj.

Dom Narad szybko wypełniał się wampirami. Wzdłuż ścian ustawiły się szeregi poddanych – przeważnie mężczyzn, którzy szarmancko przepuścili do przodu kilka aktywnych w polityce kobiet i jedno dziecko, które desperacko czepiało się matczynej spódnicy. Starsi zajęli honorowe miejsca stojące po prawej stronie Lena, siwy wilk wyciągnął się u jego stóp.

Goniec z szacunkiem skłonił się w kierunku tronu.

– Witaj, władco.

Najbardziej wymyślna etykieta wcześniej czy później zaczyna irytować władcę. Ale prawdziwy władca nie zdradzi tego ani jednym gestem.

– Witaj, Raidenie – beznamiętnym głosem odpowiedział Arr'akktur tor Ordwist Sz'eonell, ostatni z klanu Wistwolftów. Niedbałym gestem nakazał gońcowi podnieść się, a sam usiadł, odrzucając płaszcz. Wilk poruszył urwanym uchem i podniósł na wampira smutne żółte oczy.

– Władco, znalazłem to, czego szukaliście. Widziałem go.

Władca nie zadawał dodatkowych pytań, ale pod jego badawczym spojrzeniem goniec zapragnął rozpłaszczyć się na ziemi i zacząć z piskiem machać ogonem.

Deszcz szeleścił po dachu, naruszając ciszę.

Tak, to ten. Władca zajrzał do pamięci gońca i zobaczył go tak samo wyraźnie, jakby widział na własne oczy. Właśnie ten. Trzynasty kamień, zagubiony w chaosie, w dniu, gdy ludzka armia wdarła się do serca Dogewy. Bezimienny wojownik, który jako pierwszy dostał się do świątyni, zdążył wyłamać go z pyska kamiennej rzeźby i komuś przekazać, bo sam już nie miał okazji wzbogacić się kosztem zdobycznego kamyczka – zawisł, charcząc, na potrójnym ostrzu gwordu. Tamtego dnia obrońcom świątyni udało się wyprzeć ludzi z sali rytuałów. Kosztem setek istnień udało im się na krótką chwilę powstrzymać najeźdźców, ale kamień został utracony, wydawało się, że na zawsze.