Выбрать главу

– To co, proponujesz podpytać mieszkańców, czy nie zauważyli tu kogoś podejrzanego z kosą?

– W trumniakach i czarnym płaszczu z kapturem? – sceptycznie dodał troll, odrzucając głowę żebraka.

Drzwi świątyni otworzyły się na oścież i po schodach zbiegł Len, cały i nieruszony. Nie spieszył się jakoś szczególnie, czyli obeszło się bez zdemaskowania.

– Ot, leszy! – tyle tylko powiedział wampir, przeskakując przez głowę.

– I gdzież cię ten szanowny pan nosił?

– Wybaczcie. Tam w świątyni jest ze sto osób, strasznie ciasno, wszyscy się trzęsą jak baranie ogony, ściany oklejają jakimiś papierami, zapalili z pół tysiąca świec, przez te kadzidła się nie daje oddychać.

– Nic ci nie zrobili?

– Omal butów mi nie całowali! Wzięli mnie za wędrownego rycerza, wpadli w straszny zachwyt, szybciutko się naradzili, puścili czapkę i naskrobali coś z dziesięć sztuk złota na moje honorarium. – Len dumnie zademonstrował nam jeszcze jeden woreczek z drobniakami. – Jako broń ze szczerego serca zaproponowano mi zaostrzony kołek osinowy i dwie flaszki święconej wody. Pojęcia nie mam, co z nimi zrobić, ale nieuprzejmie było odmawiać, więc wziąłem jedno i drugie. A ten drobiazg faktycznie może się przydać. Trzymaj.

Póki Wal zachłannie pił z flaszki, dokładnie obejrzałam filigranową srebrną bransoletkę wysadzaną czarnymi koralikami z agatów połyskującymi jak szczurze oczy.

– Tam czyjeś relikwie leżały na ołtarzu, kości, jakieś szmaty, a wśród nich ta ciekawostka – wyjaśnił Len. – Te świry mnie dosłownie na kolanach błagały: „Mości rycerzu, weź co tylko chcesz, tylko wykończ potwora!”. No to wziąłem. Wydaje mi się, że to maleństwo jest warte coś więcej, niż srebro i kamyczki…

– Zaraz sprawdzimy – zapięłam bransoletkę na nadgarstku i nieszczególnie licząc na powodzenie pociągnęłam ręką dookoła, szukając żyły energetycznej. O dziwo, natychmiast trafiłam na całkiem mocne źródło – miejsce dla świątyni wybierał zawodowiec. – Działa!

Moje zdolności magiczne powiększyły się o jakieś piętnaście procent. Mądrości mi nie przybyło, zaklęcia nie zrobiły się silniejsze, ale teraz mogłam je utrzymać odrobinę dłużej.

– Nieźli wierni – magia im się niby nie podoba, a czczą kości zawodowego czarownika.

– Z ich punktu widzenia to nie żaden czarownik – prychnął Len. – Jakiś święty, prorok, a w najgorszym razie męczennik.

– W takich bransoletkach? Zbieraczami wjm (* Względne Jednostki Magiczne) pochwalić się mogła połowa profesorów, szczególnie praktyków. W przypadku Waneddy Zasławskiej, prowadzącej magię obronną, dekorowały one nie tylko obie ręce aż po łokcie, ale i kostki. Bez nich jako mag do niczego się nie nadawała – własnej rezerwy ledwo co starczało jej na prościutką telekinezę. Ale za to mistrzowsko posługiwała się mieczem.

– Obawiam się, że mi się przyda. I to bardzo szybko.

– Masz jakieś podejrzenia?

– Mam pewność. Chodźcie.

– Hej, wy tam, wierni – energicznie zapukałam do drzwi świątyni. – Można was prosić na chwilkę?

– Precz, siło nieczysta! – rozległ się egzaltowany okrzyk ze środka.

– To nie siła nieczysta, to ja, naczynie grzechu! Moglibyście na chwilę wyjść?

– Jeszcze czego!

– Dobrze, to w takim razie powiedzcie, gdzie tu jest najbliższa stodoła?

– Panie, zmiłuj się nad nami grzesznymi, albowiem nie ma granic dla niewieściej chuci!

– Ojcze, co wy sobie myślicie… A może ja pragnę spędzić noc w samotności, na modlitwach i skrusze?

Śmiech dolatujący z wnętrza świątyni uraził moje najgłębsze uczucia. Nadałam ręce pewien ciężar magiczny i wybiłam w drzwiach malutką, ale sympatyczną dziurkę. Natychmiast pojawiły się w niej oko i środek krzyża, ozdobiony szafirem.

– Chce ojciec, żebym tu wszystko rozniosła? – srogo zapytałam oka.

– A my pomożemy! – zarechotał troll, znacząco uderzając pięścią prawej ręki w dłoń lewej.

– Dyć ona nie żadna czarodziejka, rozbójniczka jest, prawdę mówię! Mieli tam w bandzie taką ryżą jedną! – zagrzmiał donośny bas za plecami dajna. Drzwi otworzyły się na oścież. – No to czego, dziewko, chcesz od uczciwych ludzi?

W progu stał gigantyczny chłop. Czarnej brody nie golił od kołyski, spodniej koszuli z podkasanymi rękawami nie prał od zeszłego lata i mógłby zaorać cały ugór bez pomocy konia. Ale najbardziej zaszokowały mnie jego łapcie. Były tak duże, że spokojnie mogły służyć jako buty do chodzenia po śniegu. Z trudem oderwałam się od obserwowania tego międzysezonowego obuwia i przeniosłam spojrzenie wyżej… wyżej… wyżej… Przedstawiciel „uczciwych ludzi" wyrastał nade mną jak potężny niedźwiedź. Wąsy z resztkami barszczu i kaszy gryczanej poruszały się złowieszczo.

– Y… Dzień dobry… – wykonałam coś w rodzaju ukłonu powitalnego, co równie dobrze mogło udawać atak epileptyczny.

– No?! – zaryczał chłop, wypinając do przodu bohaterską pierś.

– A co, macie w waszych lasach rozbójników? – flegmatycznie zapytał Len.

Chłop przeniósł na wampira przekrwione oczy i rozluźnił mięśnie, ściągające niskie, wypukłe czoło.

– Taj ni, juże ni ma. Pięć roków będzie. Lasy nasze dzisioj spokojne, łagodne.

– A dużo tych jagód?

– Dużo – krótko odpowiedział chłop. – Baba z małym po dzbanie co dzień prawie że przynosili, póki się pora nie skończyła. Maliny, czarna borówka, czerwona, różna taka. Ino co się żurawina zacznie.

– I nie boicie się tak puszczać baby samej?

– A co się jej stanie? A zawszeć przybytek. Jagodziankę żeśmy nastawili. Miodku takoż…

– A ona tu z wami w świątyni?

– Ni… w chacie, zaczyn robi. Będzie kulebiaka piekła.

– No to czegóż wy, zdrowy chłop, męczycie się w tym zaduchu?

– Dyć tak ino… Dla towarzystwa… – speszył się tamten. – Posiedzim do świtu, zagramy w karty, a to i sobie pójdę. Sanie trzeba naprawiać, zima juże do drzwi puka.

– Ty, Szywania, albo tu, albo tam! – zdenerwował się dajn. Chłop posłusznie wyszedł na zewnątrz, a drzwi za jego plecami zatrzasnęły się.

– Ni ghyra nie kapuję – szepnął troll, pochylając się do mojego ucha i jednocześnie przez dziurkę obserwując wydarzenia w świątyni. – Patrz, że ci uciekinierzy przed światem się tak rozmaicie zachowują. O, tamten w kubraku obszytym sobolem. Łbem wali o ziemię, łez gorzkich chyba już kałuża naciekła. A obok trzy baby jedna przed drugą jęzorami mielą. Założę się, że mężów obgadują. Też towarzystwo się dobrało. A jeszcze inna w domu siedzi. I nie w kiblu, a kulebiaka piecze. A dajn, kretyn jeden, do kadzideł suszonego rumianku domieszał. Bo kadzidła drogie. Jakby się naprawdę bali, to by na nich nie oszczędzali.

– Prawda. Febra trzęsie tylko tych, którym coś ciąży na sumieniu. A dajn dolewa oliwy do ognia, żeby chętniej ofiary dawali.

– A może i wampira wymyślili?

– Nie. Widziałam ślady.

– Jakie ślady?

– Pssst. Potem.

Len tymczasem w najlepsze gawędził z chłopem o życiu. Zawsze mu to dobrze wychodziło.

– To mówicie, że się skończyli rozbójnicy?

– Już ci, sami by się skończyli! – prychnął rozmówca. – Mag pomogli. Prawdziwy, solidny, nie to, co wasza drobinka. Dobry był mag…

– Był?

– Mhm. W ogniu zginął, dzieciaka ratował. A dach wziął i zleciał.

– Miejscowy mag czy najemnik?

– Był najemnik, ale osiadł u nas, zadomowił się. Chyba ze dwa roki tu czarował. Jednemu krowę uleczył, drugiemu łobodę wytępił. I czarował dobrze, i do picia zdolny był…

– Pokój jego duszy… Dawno umarł?

– Ponad rok minął. Akurat przed Babożnikiem. Ale wy tam o nim nie pomyślcie czego złego – zmitygował się chłop. – On nie żaden wąpierz. Tutaj jego szczątki, na ołtarzu leżą. Jeszcze się o nie dopytywaliście.

– Aha. A nie wiecie, jak on tych rozbójników wytępił?

– Ni – facet pokręcił głową. – Poprosił od Gieńkowej baby rudą kotkę i poszedł z nią do lasu, z kotką znaczy. A jak wrócił, to ino rzecze: „Jedźcie traktem spokojnie, dobrzy ludzie. Tera tam stróż siedzi, rozbójników i innych bandytów nie przepuszcza”. I tak się wszystko uspokoiło, zniknęli rozbójnicy, jakby ich nigdy nie było.