Выбрать главу

Z kącika paszczy zwisał pomarańczowy rozdwojony język, a niezliczone kły wyginały się w różne strony, tak że nie bardzo można było zrozumieć, jak nimi w ogóle dawało się cokolwiek ugryźć.

– Abssstrakcjonissstka! – wysyczał smok z oczyma półprzymkniętymi z zachwytu. – Jakie wyjątkowe passskudztwo!

– Starałam się. – Skromnie spuściłam oczy.

– To dla mnie?! – Młody człowiek zalśnił, jakby wręczono mu nie paskudny łeb, a puchar turnieju rycerskiego. – Wielkie dzięki! Nie wiem, jak mam wam dziękować.

– Prossszę to ssstąd zabraććć i jesteśśśmy kwita – słabym głosem syknął smok.

– A co do szmaty… – Chwilę się zastanowiłam, skinęłam do swoich myśli i na chłopaku pojawiło się coś eleganckiego i wyglądającego na zabójczo drogie. – Niestety, to tylko fantom, za trzy godziny zniknie.

– Więcej nie potrzebuję! Zabiorę pannę do gospody, pokażę głowę przyjaciołom – oni tam wszyscy pomdleją! – Chłopak wpakował łeb pod pachę i wlazł na płot. – Czy pancerz może tu poleżeć do jutra? Z samego rana po niego wpadnę.

– A prossszę. – Smok machnął łapą. – Hej, a dokąd to, trofffeum zossstawiłeś!… Sssstój, rycerzu, tfffu, niech mi bogowie wybaczą…

Płot prawie że zawalił się od okrzyków zachwytu – chłopak pokazywał trofeum wszystkim gapiom, a dziewczyna szlochała ze szczęścia i miłości na szerokiej piersi swojego bohatera.

Krzyki „w górę zwycięzcę!" dawno ucichły w oddali, ale mnie nadal męczyły niejasne wyrzuty sumienia.

– Lewark!

– Hę?

– Słuchaj, chyba pomyliłam wektory! Fantom utrzyma się nie więcej jak dziesięć minut!

– No cóż – z miną filozofa zauważył smok. – Przynajmniej zdążą dojśśśććć do gospody.

Wykład 2. Teoria magii

– Można usiąść?

– Wolho, szybciej, szybciej! Wykład trwa już od dziewięciu minut, jeszcze jedna i musiałbym wpisać ci uwagę.

Almit pobębnił palcami po katedrze i delikatnie odkaszlnął. Srebrzyste linie na przezroczystej tablicy rozpływały się i zanikały.

– Jakieś pytania? Hej, wy tam, na tyłach naukowych, do was mówię!

– Hy? – Temar podniósł rozczochraną głowę znad zwoju z trójwymiarową krzyżówką.

– Przepraszam, że odrywam od tak rozwijającego intelektualnie zajęcia, ale może przypadkiem macie jakieś wyjątkowo ważne i pilne pytanie? – sarkastycznie zapytał aspirant.

– Skoro pan profesor nalega… Imię świętej, opiekunka podróżników, cztery runy, druga „al".

– Roalanna. Do tablicy, żywo!

Ku wielkiemu zdziwieniu Almita adept z mozołem odtworzył formułę i nawet udało mu się ją udowodnić, nad czym bezskutecznie biedziły się już trzy pokolenia magów. Formuła nosiła dumną nazwę Aksjomatu Rodożowskiego, wyprowadzona została zupełnym przypadkiem i dowieść się nie dawała. Temar o tym nie wiedział, więc po dwustu latach dowód jednak został znaleziony.

Oszołomiony Almit próbował zaprzeczyć, adept i aspirant radośnie pokryli tablicę słupkami liczb i znaków, ale w końcu tylko do reszty pogubili się w obliczeniach.

– Siadaj. Remis – poddał się aspirant. – No dobrze, dzieci marnotrawne, otwierać notatki. Nowy temat.

Tablica zamrugała i pojawił się na niej rządek ponumerowanych formuł. Uzbrojony w biały wąski promień, który wyślizgnął się z jego palca wskazującego, Almit zaczął jasno i systematycznie wyrzucać z siebie potoki wyjaśnień. Wykład sprowadzał się do zaklęcia, za pomocą którego można było zmienić przeciwnika w kamień, o ile miało się przy sobie ząb bazyliszka.

Almit zęba nie miał, a bez niego adepci wyobrażali sobie mechanizm zaklęcia bardzo, ale to bardzo niewyraźnie. Po zanotowaniu formuł klasa zahuczała jak ul. W tylnym rzędzie grano w karty, w przednim – w kości runiczne, ja starannie skrobałam po ławce, zostawiając na niej następujący wierszyk: „Ja żem głupi, ty żeś głupi, dwóch praktyków wydział kupi". Temar zdecydowanie podniósł rękę.

– Tak? – ucieszył się Almit, który nieco już podupadł na duchu.

– Jeśli pan profesor chce, przyniosę ząb bazyliszka – zaproponował adept. – I zademonstruje nam pan profesor zaklęcie.

Wszyscy wiedzieliśmy, skąd można było wziąć ten nieszczęsny ząb. Ale tylko Temar był na tyle odważny, by zaproponować coś takiego wykładowcy. W klasie zapadła cisza, ciężka i gęsta jak chmura burzowa.

Ale gromy i pioruny nie spadły. Almit pomiętosił zwój z ocenami, poszczypał się w rudą brodę i niepewnie wzruszył ramionami. Temar pstryknął palcami i zniknął w kłębie dymu, a lokatorzy sąsiednich ławek zachłysnęli się gwałtownym kaszlem.

– Trzeba mu będzie powiedzieć, żeby potrenował gdzieś na zewnątrz – mruknął Almit, rozganiając dym zwojem. – Paskudztwo niesamowite, jakby kto spalił pęk świńskiej szczeciny.

Wszyscy adepci potrafili używać teleportacji na krótki dystans. Ja bałam się tego zaklęcia jak ognia i korzystałam z niego tylko w skrajnych przypadkach. Lepiej już, żebym spóźniona przebiegła się korytarzem, niżeli rozsypała na miliony cząstek, ryzykując utratę połowy z nich w trakcie zbierania się do kupy.

Nie minęły nawet trzy minuty, gdy do auli wtargnął rozwścieczony mistrz.

– Znowu! – wrzasnął od progu. – Czy kiedykolwiek ustaną te bezeceństwa, ja was pytam?

Zgodnie z nakazami zdrowego rozsądku milczeliśmy. Almit taktycznie wycofał się w kąt, by nie przeszkadzać koledze w przemowie.

– Koszmar! – Mistrz zatrzymał się przy katedrze i wśród ciszy grzmiał do nas. – Serce mi krwawi na myśl o Muzeum Wiedzy Nadnaturalnej! Z winy adeptów tracimy unikatowe eksponaty! Zamiast wynosić z muzeum wiedzę, wynoszą kawałki trucheł! Leśna zmora oskubana na amulety! Pazury mawki błotnej powydzierane na eliksiry miłosne! Gryfy nie mają już nawet jednego pióra! A przed chwilą w biały dzień z paszczy bazyliszka wyrwano ostatni ząb! Nie wiem, kto to zrobił i po co, ale ukarzę łotra z całą surowością prawa!

W połowie tego gniewnego monologu drzwi otworzyły się na oścież, szczękając o futrynę i do audytorium ze zwycięskim okrzykiem „Mam!" wpadł Temar.

– Co masz? – Mistrz zwinnie złapał adepta za kołnierz i odwrócił twarzą do siebie.

– Dobrą nowinę! – Temar zachował zimną krew. – W stołówce na deser są drożdżówki z jabłkiem!

– A co masz w ręku?

– W którym?

– A w tym tutaj!

Póki mistrz próbował otworzyć zaciśnięte palce lewej ręki Temara, ten prawą wyrzucił ząb zza pleców. Almit bezgłośnie zrobił miękki krok do przodu i przydepnął go podeszwą buta.

Temar się poddał. W garści chował wymiętą ściągę, dzięki której udało mu się tak wspaniale przetrwać próbę przy tablicy.

– No to zobaczymy, jak jutro zdacie egzamin – zagroził mistrz, uspokajając się, obrzucił klasę długim przenikliwym spojrzeniem, skinął w kierunku Almita i wyszedł. Stary mag nigdy nie pozwoliłby sobie wyparować na oczach adeptów, uważając tego typu czary za tanie popisy.

Almit westchnął, ostrożnie zerknął na zamknięte drzwi i schylił się po ząb.

– No to zaczynamy – powiedział, wrzucając go do probówki z żółcią wilkołaka. Płyn radośnie zabulgotał. – Patrzcie, dzieci marnotrawne i dobrze zapamiętajcie, bo jeżeli ten ząb jest faktycznie ostatni, jak twierdzi wielce szanowny profesor Dejanir, to powtórki nie będzie. Hm, ale wiecie, strasznie mi się nie podoba ta historia z muzeum. Coś się tam niedobrego dzieje. Bazyliszki mają cztery zęby, a ja mam za sobą dwa zajęcia, co oznacza, że jeden ząb powinien był się ostać. I co, wy mi powiedzcie, ma zrobić czwarta grupa, czyli alchemicy? Niech ktoś szybko po nich skoczy, to zrobimy zajęcia łączone. Khy, khyy!!! A niech go leszy, ale smród! Otwórzcie okna! Koniecznie trzeba mu powiedzieć, żeby potrenował na świeżym powietrzu!

Po wykładzie Temar dogonił mnie na korytarzu.

– Wolha, stój, mam sprawę!

Poczułam przypływ ostrożności. Chudziutki, niewysoki, wiecznie nastroszony i bojowy jak młody kogut Temar miał zaiste magiczny dar ciągłego wpadania w kłopoty i sprawiania ich innym. Potrafił wciągnąć na szkolny dach żywą krowę, zaczarować na wykładzie sąsiedzkie pióro, by niezauważalnie dla piszącego wychodziły spod niego niecenzuralne przekleństwa, podrzucić do garnka niebieskawą dłoń truposza wykradzioną z zajęć praktycznych z nekromancji, a nawet rzucić na toaletę publiczną zaklęcie przyklejania. A już na pewno wydać pozwolenie na zabranie głowy niezabitego smoka. Najmniej na świecie Temara martwiły skutki jego żartów i o ile wcześniej dość często dotrzymywałam mu towarzystwa, o tyle po powrocie z Dogewy, ku radości mistrza, poszłam po rozum do głowy, czyli przeszłam do żartów bardziej przemyślanych i magicznie złożonych. Temar, nie znalazłszy na mojej twarzy oczekiwanego zachwytu, również przybrał wyraz poważny i tajemniczy.