– Mmówwię, ttoppiłłamm ssie. – Schowałam się za Stokrotkę i w pośpiechu ściągałam z siebie mokre ubrania. W przerzuconej przez siodło torbie zalazły się sucha koszula i bielizna, ale zabrakło spodni. Owinęłam się wszystkimi trzema kocami i usiadłam przy ognisku, podciągnąwszy pod siebie gołe nogi i z zachwytem chłonąc ożywcze ciepło.
– A przy okazji, mam dla was ciekawą wiadomość – poinformowałam, gdy mój język odtajał na tyle, by odzyskać zwykłą zwinność. – Pogadałam tu trochę z jednym śliskim typkiem i zdradził mi, że ma koszmarne pretensje do wałdaków. Dwa miesiące temu ichni wódz życzył wszystkim długiego życia, znaczy się, żeby nie poszli w jego ślady. Była strasznie wystawna ceremonia pogrzebowa – z masą gości, przemówień, jedzenia, wianków i ofiar, jak należy. Po długiej jak na wałdaków żałobie, czyli następnego dnia, powinni byli wybrać sobie nowego wodza. Wałdacy żyją w pokoju zarówno z rasami rozumnymi, jak i z wszelakimi stworzami. Mój rozmówca liczył, że zaproszą go na wybory – coś pomiędzy turniejem rycerskim i świętem ludowym. Wodzem wałdaków zostaje najsilniejszy, najzwinniejszy i najbardziej przebiegły pretendent, a powiązania rodzinne z poprzednim wodzem się nie liczą. Wszystkim okolicznym stworzom ciekła ślinka w oczekiwaniu uczty po wyborach, ale ona nie nastąpiła. Z nieznanego powodu wałdacy nie zaprosili nikogo. Wodnik wątpi, czy w ogóle odbyły się jakieś wybory. Wałdacy nie mogą żyć bez wodza, są jak pszczoły, które, żeby przeżyć, zbierają się wokół królowej. I ponieważ dalej zachowują się, jakby nic się nie stało – handlują węglem kamiennym, kradną bydło i najmują się ludziom jako parobcy – znaczy, że ktoś nimi kieruje.
– I właśnie ten ktoś zorganizował kradzież bezwartościowego miecza? – z niedowierzaniem zapytał Wal.
– Na razie to nasz jedyny ślad. Ale przyznaj, istota, która zdołała bez walki zdobyć tron wałdaków, nie może nie wzbudzać podejrzeń.
– Nie tylko zdobyć. Musiała jeszcze sprawić, żeby wałdacy zaczęli ją szanować, albo po prostu rozbiegliby się, gdzie ich nogi poniosą, jakkolwiek silny nie byłby nowy wódź. Foczka, mamy problem. Jedna sprawa to walczyć w obronie uzurpatora, a zupełnie co innego – bronić ukochanego wodza.
– Myślisz, że będą wrogo nastawione?
– O nie! Te wspaniałe istoty powitają nas chlebem i solą, obrzucą kwiatami i wyniosą miecz na aksamitnej poduszce! – Troll pochmurnie splunął do ogniska. – A ty, ostrozęby, co powiesz?
Len siedział w kucki koło ogniska i trzymał w wyciągniętych rękach moją kurtkę. Z podszewki unosiła się para.
– Powoli schnie – mruknął. – Przemokła na wylot, a tu jest wilgotno.
– To co, nie podrzucisz jakiegoś pomysłu?
– Musze pomyśleć. Pomieszaj kaszę, bo się przypali.
Za rzeką zgodnym głosem zawyły wilki. Poczułam dreszcze.
– Jak myślicie, mogą się przedostać na ten brzeg?
– Nie – stanowczo rzucił Wal, próbując posolonej kaszy. Pomlaskał i dodał: – Na tym brzegu i tak jest ich chyr wie ile.
– To co, ugotowała się w końcu?
– Próbujcie! – pozwolił troll, zdejmując kociołek z ognia.
Noc. Młodziutki księżyc. Miriady gwiazd, jak okruszki wygryzionego do wąskiej skórki księżyca. Kałuże zarastają cieniutkim lodem. Wyją wiatr i wilki. Trzaskają gałęzie w przygasającym ognisku.
– Wolho?
– Mmm?
– Śpisz?
– Jakbyś nie wiedział.
– Nie. Dlatego pytam.
– O, a to niespodzianka.
– To dobranoc.
Cisza. Zaczyna się lekki deszczyk, krople szeleszczą po igiełkach daszku i syczą na rozżarzonych węglach. Niebo zasnuwa się podartą koronką chmur.
– Len?
– Mmm?
– Naprawdę nie wiesz, o czym myślę?
– Hm. To prowokacja?
– Nie, zgadnij.
– Moim zdaniem chcesz przeprosić, ale nie wiesz, od czego zacząć.
– Jeszcze czego!
– Nie zgadłem?
– Nie!
– Skoro tak… – Len przekręcił się na drugi bok i naciągnął koc na głowę.
Cisza. Deszcz nie nasila się, ale i nie ustaje, kropelki miarowo stukają o dach. Ognisko mruga z wściekłością.
– Len?… Len!… Len!!! Ja tu się męczę, a on śpi!
– Jakby się dało spać przy tych twoich męczarniach… – burknął.
– Dobrze, przepraszam, wybacz mi.
– Za późno. Śpię.
– Hej, wy tam, uparte kozły. Ja leję na to, które z was ma twardszy łeb, ale jeżeli natychmiast nie stulicie pysków, to gorzko tego pożałujecie, słowo najemnika!
Wykład 12. Zajęcia Terenowe
Noce jesienne są chłodne i po przebudzeniu odkryłam, że moje ramiona namiętnie oplatają szyję Lena, lewa noga (a leżałam na prawym boku, na brzegu, najbliżej ogniska), trzeba przyznać, że dosyć kształtna, jest przez niego przerzucona i spoczywa na brzuchu trolla, a sam wampir obejmuje mnie w talii.
Przez dłuższą chwilę podziwiałam piękną beznamiętną twarz, nasłuchując ledwie słyszalnego oddechu. Złocisty kosmyk włosów uciekł spod diademu i na ukos przecinał wysokie czoło. Uwolniłam rękę i ostrożnie schowałam go za ucho. Wal, który przez całą noc chrapał i głośno się wiercił, nareszcie uspokoił się i przestał zagłuszać aksamitne basowe mruczenie Tyśki.
Len poruszył się we śnie, przekręcając głowę. Nie mogłam się powstrzymać i lekko dotknęłam wargami jego muskularnej szyi. Było w tym coś budzącego grozę – z premedytacją przymierzać się do gardła śpiącego wampira…
– Coś nie tak? – zapytał, nie otwierając oczu.
– Nie, wszystko w porządku.
– To czemu mnie obwąchujesz?
– Tak sobie. Próbuję dojść, czym wampirowi pachnie z ust – zdobyłam się na złośliwość.
– O. I czym? – wyraźnie zaciekawił się Len.
– Kaszą gryczaną – przyznałam nieśmiało. – Przypaloną…
– Następnym razem sama będziesz gotować – wtrącił się do rozmowy troll. – I chciałbym wiedzieć, co to za leszy siedzi na drzewie, pod którym ślini się nasza kicia?
– Gdzie? – podskoczyłam, zrzucając koc. Zimny wiatr nieprzyjemnie uderzył w gołe kolana. Troll ze śmiechem rzucił w moim kierunku spodnie, które zdążyły przez noc przeschnąć na kołku przy ognisku. Zapinając pasek i zawieszając miecz na plecach ze zdziwieniem stwierdziłam, że wczorajsza kąpiel nie odbiła się na moim zdrowiu. Mięśnie nie strzelały, głowa nie bolała, w gardle nie drapało, a ogólny nastrój można było ocenić jako „pełna energii".
Tyśka z radosnym mruczeniem rzuciła się do mnie, otarła o nogi, zatoczyła honorowe kółko i natychmiast wróciła na swoje stanowisko pod wysokim rozłożystym grabem. Za niewątpliwy plus tego drzewa uznać należy solidne, regularnie ułożone konary: gałąź po lewej – gałąź po prawej, w odległości łokcia. A do tego konary są mocne i przy samym pniu proste i gładkie. I bardzo wygodnie jest się po nich, jak po schodach, ewakuować przed poirytowaną mantykorą. Nic dziwnego, że nieproszeni goście wybrali ze wszystkich możliwości właśnie grab. Niechby spróbowali z rozpędu wpiąć się na sosnę masztową, kłujący rozłożysty świerk czy grubaśny wiekowy dąb!
Grab uparcie sprzeciwiał się destrukcyjnemu wpływowi jesieni, liście na nim zbrązowiały i poskręcały się, ale nie spieszyły się ze zlatywaniem. Dlatego też jedyną widoczną z mojej pozycji częścią wspinaczy były solidnych rozmiarów buty na grubych podeszwach, ze srebrzystymi okuciami i niedbale zawiązanymi sznurowadłami.
– No to zaczynamy – powiedziałam, strzelając kostkami palców. – Tyśka, psik!
Wiatr zawył, liście rozwiało na boki i zobaczyliśmy dwa niezwykłe ptaszki, siedzące na nagich gałęziach. Ten wyżej na oko miał co najmniej osiemdziesiąt lat. Siwa broda powiewała na wietrze jak flaga tonącego okrętu. Długa luźna szata i zagięta laska zdradzały przynależność do braci magicznej. Towarzystwa dotrzymywał mu wyrostek w przepasanej sznurem chłopskiej koszuli. Jego spodnie składały się z pstrokatych łatek, a buty połyskiwały od wosku.
– Moje buty! – zakrzyknął troll, rzucając się w kierunku grabu. – Już mi ściągaj cudzą własność, złodzieju jeden!
– Wypchaj się! – bez cienia szacunku krzyknął chłopak. – Spadaj, najemniku, póki mój mistrz nie zmienił cię we wstrętną pluskwę!