– A może to jednak nie oni? Mało to pod ziemią naturalnych jaskiń, po prostu stworzonych na biuro nekromanty? Nie rozmawiał pan przypadkiem z wałdakami? Albo nie poszedł pan do tego ich miasta, żeby zobaczyć, co i jak?
– Poszedłem… – ciężko westchnął zielarz, odruchowo pocierając krzyż.
– Wyrzucili go – dokończył uczeń, wyjmując z torby owinięty w liść łopianu płat słoniny. – Torbę wywrócili, amulety zabrali, a na dokładkę jeszcze oko podbili. Wrócił w nocy, umazany i obdarty jak stary mrakobies, mamrotał szpetnie, do rana spać nie dawał.
– Kuźma! – przerwał mu skrępowany zielarz.
– Co – Kuźma? – nie mógł się uspokoić uczeń, krojąc słoninę w kostkę i układając na ręczniku. – U mistrza to zawsze Kuźma winny. A ja mistrzowi od razu mówiłem – nie pchać się do tych nieludzi, nie ma co się zadawać ze wszelakim śmieciem, no to wyszło po mojemu. A wynocha mi stąd, ruda mordo!
– Miau! – żałośnie powiedziała Tyśka, nie spuszczając spojrzenia ze słoniny.
Kuźma doprawił kipiącą kaszę i znowu rozwiązał sakwę podróżną, z której jak sztukmistrz zaczął wyciągać niekończącą się girlandę malutkich pulchnych kiełbasek.
– Znaczy tak. – Troll zgarnął z ziemi grubą szczapę i nakreślił na ziemi falistą linię. – To jest Wiluka. My jesteśmy tutaj.
Wal trzykrotnie stuknął końcem szczapy na lewo od linii.
– Na drugim brzegu rzeki są Kozie Skoczuszki, cuchnące mokradła. Ciągną się na dziesięć wiorst w obie strony. Za mokradłami jest nizina, na której leżą właśnie Kosuty Dolne. Żeby do nich dotrzeć, musimy jechać wzdłuż rzeki do końca mokradeł, tam się przeprawić, okrążyć mokradła i pojechać z powrotem.
– Duża pętla – z niezadowoleniem skrzywił się Len. – Cały dzień stracimy.
– Hej, śniadanie ucieka! – strasznym głosem wrzasnął Kuźma.
Kiełbaskom nie był pisany cichy pochówek w żołądkach pięciu głodnych wędrowców. Skręcając się i podskakując oddalały się od nas z prędkością mantykorzej winowajczyni.
W myślach wyciągnęłam rękę i złapałam za kiełbasiany ogon. Nieoczekiwany opór odwrócił Tyśkę o sto osiemdziesiąt stopni. Upadła na bok, nie rozluźniając szczęk i desperacko pracując łapami. Gdyby sznur był nieco mocniejszy, nie miałaby szansy przed nami uciec, ale kiełbasiana skórka nie wytrzymała i pękła. Uskrzydlona Tyśka uciekła na czubek grabu, wciąż trzymając w pysku aromatyczny łańcuszek. Porcja, która dostała się mnie, była w takim niewyględnym stanie, jakby ktoś ją już jadł – zakurzona, ze śladami zębów i dziurkami w skórce.
Tyśka pożerała kiełbaski jak bocian węża – nie przeżuwając, w całości, połykając z wysiłkiem.
– Widzi pan, w nocy zachowała się bardzo honorowo – skonstatowałam z roztargnieniem.
Zielarz ukrył śmiech za kaszlem i nieoczekiwanie zgodził się wziąć Tyśkę na okres próbny – prawdopodobnie jako straszaka na leniwego Kuźmę.
– Moglibyście skrócić sobie drogę przez Kozie Skoczuszki – zaproponował bakałarz, cierpliwie przeczekawszy kwieciste wiązanki, których nie skąpili kici Wal i Kuźma.
– Moczary? – z pogardą skrzywił się troll. – O nie, dziękuję serdecznie, ja się do spacerów po bagnach nie nadaję. A i konie szkoda zostawiać.
– I nie trzeba. Przez bagna prowadzi ścieżka porośnięta wilczą turzycą, wysiewają ją topielcy na spółkę z leszymi, żeby wszelakie stworze mogły bez strachu przekraczać Kozie Skoczuszki. Mało kto o tej ścieżce wie, a nawet jak wie, to nie każdy skorzysta.
– Bo rozumu nie mają – grubym głosem dodał uczeń. – Ścieżka straszliwie kluczy, a podobnych turzyc na moczarach – jak kropli w morzu. A oni się odważni zrobią, zagapią na wrony, jeden krok ze ścieżki, bul – i tyle go widzieli.
– A ja o czym mówię – mruknął troll, bynajmniej nieprzekonany.
– Wal, zaliczyłam wiedzę o ziołach celująco – przypomniałam mu. – Moczarnik pełzający, zwany też wilczą turzycą, ma krótkie pędy, rośnie tuż przy ziemi, kwiat ma postać szarego mechatego kłoska.
– Zgadza się – potwierdził zielarz. – Widzicie, jak się przydaje mag w drużynie?
– Nie da się ukryć – pochmurnie przytaknął troll. – Pożytku z tego maga tyle, co z Kozich Skoczuszek – mokro, grząsko, komarów kupa, ale za to żurawina obrodziła.
Ale Lenowi pomysł się spodobał.
– Jeżeli oszczędzimy czas na tych dwudziestu wiorstach, to dotrzemy do wsi za dnia.
– No i? – niedbale odburknął troll. – Czegośmy w tej wsi zapomnieli? Czasu mamy masę, zanim pierwsza gwiazda zaświeci, lepiej się do podziemi nie pchać.
– Czemu? – zdziwiłam się. – Mówiłeś, że wałdacy prowadzą nocny tryb życia. A że nie jesteśmy szczególnie mile widzianymi gośćmi, lepiej będzie chyba wybrać na wizytę nieco spokojniejszy moment?
– Z tej prostej przyczyny, foczka, że w dzień podziemia wałdaków zmieniają się w tunele bez wejścia i wyjścia – zarechotał troll. – W dzień wałdaki są śnięte, senne, nie życzą sobie podejmować gości i żeby nikt ich nie niepokoił bez powodu, na głucho zamurowują wejścia.
– Oryginalne rozwiązanie problemu kradzieży. I nie duszno im tam przypadkiem?
– A to już sama ich zapytaj.
– Wolho, a czy nie mogłabyś teleportować nas do środka? – z nadzieją w głosie zapytał Len.
Odmownie pokręciłam głową.
– Z powrotem z tunelu jeszcze jest szansa. Ale przecież nie wiem, co czeka na nas za ścianą. A może tam stoi pomnik Wielkiego Wodza Wałdaczego. I zmieszamy się z postumentem na poziomie molekularnym…
– Mam wrażenie, że bagna nie są najstraszniejszym, co nas czeka – z przekonaniem stwierdził troll.
– Czyli już wiemy – westchnął Len. – Będziemy się przeprawiać przez rzekę. Zaoszczędzony czas spędzimy na odpoczynku i badaniu terenu, żeby tej samej nocy podjąć próbę dostania się do podziemi, zanim wieść o naszym przybyciu dotrze do wałdaczego wodza. Czy tu w okolicy nie ma przypadkiem jakiegoś mostu?
– Jest – z paskudnym uśmieszkiem oświecił go troll. – Dokładnie naprzeciwko ciebie.
– Nic nie widzę.
– A to wsadź łeb pod wodę. Kończy gnić, jeśli go z prądem nie zniosło niżej. Dobry był most, krzepki, suchy jak wiór. Ależ klęła drużyna księcia Woropaha, kiedy doświadczony koniokrad Rzemień podpalił go za swoimi plecami i ogonami piętnastu najlepszych kobyłek!
– Trzeba sprawdzić, gdzie tu jest bród – powiedziałam w zamyśleniu, wpatrując się w przeciwległy brzeg.
– Łatwiej określić, gdzie tu jest głęboko. Spójrz na tę rzekę, tam wody zostało ledwie co po kolana.
– Tak, ale dno jest grząskie, zamulone, konie mogą ugrzęznąć.
– Musimy zaryzykować – wzruszył ramionami troll. – Tylko coś zjemy i w drogę. Zamawiał ktoś mantykorę faszerowaną kiełbasą?
Tyśka, nadal siedząc na czubku grabu, miauknęła ze skruchą.
Wykład 13. Wiedza o ziołach z podstawami ogrodnictwa
I przeprawa przeszła gładko jak po sznurku. Pomachaliśmy na pożegnanie pozostałym na tamtym brzegu (Tyśka żałośnie piszczała, próbując zerwać zamocowaną dookoła drzewa mocną rzemienną smycz), i zagłębiliśmy się w las. Dokładnie tak jak opowiadał zielarz, teren znacznie się obniżył. Ślady kopyt natychmiast wypełniały się czarną wodą, chociaż jeszcze nie doszliśmy do samych mokradeł.
– Len, mogę ci zadać jedno pytanie?
– Oczywiście – niedbale odparł wampir.
– Szukasz władzy nad śmiercią?
– Kto ci powiedział? – Dobry nastrój rozmówcy jak ręką odjął.
– Co za różnica? Wróżka wywróżyła. Tak czy nie?
– A co za różnica? – paskudnym tonem odwarknął Len.
– W sumie żadna. A jak myślisz, gdybym miała ten kamień, dałabym radę zamknąć krąg? – po omacku drążyłam dalej.
– Nie – uciął Len, wyraźnie poruszony. – Nawet o tym nie myśl!
– No dobrze, a ktoś inny? Na przykład twoja narzeczona?
– Zabiję tego przeklętego trolla! – zirytował się wampir i przyłożył ogierowi batem.