– A ona ładna jest? – nie dawałam mu spokoju. Rytmiczny stukot kopyt zrobił się wyraźnie szybszy. – Zaprosisz mnie na ślub?
– Mam nadzieję, że po tym małym spektaklu, który odegraliśmy z Walem w zeszłym roku, już nie mam narzeczonej – wycedził Len przez kły.
– Mylisz się. Po tym gigantycznym skandalu, który żeśmy urządzili, już nigdy nie będziesz żadnej miał! – zarechotał Wal, popychając konia do galopu.
– A o co była ta cała afera? – spytałam z ciekawością.
Ale Len dał Woltowi ostrogę i dosłownie uciekł przed odpowiedzią. Dogonić czarnego ogiera nie potrafiłby nawet przerażony zając.
Spotkaliśmy się przy granicy bagien. Kozie Skoczuszki zaczynały się rzadkim mieszanym lasem, który powoli przechodził w cherlawą sośninę. Niskie pokręcone drzewka resztkami sił ciągnęły ku słońcu żałosnymi strzępkami igieł na cienkich krzywych gałązkach, zapaskudzonych porostami. I nawet na te półtrupy ktoś się skusił – zdarł długie pasy kory i obskubał młode pędy. – Tu się latem kozy pasą – wyjaśnił Wal, wskazując nadgryzione drzewka. – Dlatego te bagna nazwano Kozimi Skoczuszkami. Koza chytra i skoczna, z kępki na kępkę, tu turzycy podszczypnie, tam gałąź obgryzie i syta jest. Tu wielu ludzi trzyma kozy. Krowy pewnikiem nie wykarmisz, ona musi trawę mieć, a ziemia paskudna, błotnista, tylko turzyca rośnie. No to co, będziemy szukać ścieżki?
– Nie trzeba szukać, ja ją stad dobrze widzę – poinformował Len, wskazując na wschód.
– Foczka, spojrzyj?
– Ano zgadza się – potwierdziłam, rozpoznając wyschnięte źdźbła wilczej turzycy.
– Oj, wąziutka ona jakaś – skrzywił się troll. – Żeby tylko konie nie poniosły. Poczują jaką paskudę, rzucą się w bok – i po nas.
– Len, a jeśli wlecimy w bagno, to kogo będziesz ratował w pierwszej kolejności? – spytałam kokieteryjnie.
– Siebie – lakonicznie uciął wampir.
– On mówi serio – dodał Wal. – Więc, foczka, lepiej złaź z konia. A jak chcesz, żeby ten strzyga cię ratował, to zabierz jego sakiewkę i torbę.
– A ile powinno być w sakiewce? – spróbowałam zażartować, ale Len odwrócił się, a troll tylko prychnął z pogardą.
Ciemnozielony torfowiec wyściełał ziemię jak dywan. Przymrozki jeszcze go nie ruszyły. Nawet na ścieżce buty zapadały się do pół łydki, a na dole coś chlupało i mlaskało za każdym razem, gdy podnosiłam albo stawiałam nogę. Konie prowadziliśmy za uzdy. Pierścienie na skomplikowanej uprzęży Wolta dzwoniły. Wampir i ogier szli pierwsi, za nimi Wal i Siwek, a ja i Stokrotka zamykałyśmy procesję.
Po dziesięciu wypełnionych baczną ciszą minutach nie mogłam już wytrzymać. Wydawało mi się, że za nami bezdźwięcznie pełznie katafalk. Obejrzałam się i zobaczyłam niską czarną chmurę szybko nadciągającą z zachodu. Wiatr nasilił się i czuć go było nawet w kościach.
– Stokrotko, malutka, patrz pod nogi – delikatnie upomniałam spokorniałą kobyłkę, która podejrzliwie rozglądała się na boki. Już kilka razy potknęła się na pozornie równym miejscu i cały czas tylko czekała, by wyrwać się do przodu i wepchnąć pomiędzy Wolta i należącego do trolla siwego wałacha. Na ścieżce obok siebie nie zmieściłyby się nawet dwa konie, ale Stokrotka tego nie rozumiała. Bała się. Tak samo, jak i ja. W powietrzu wisiał zapach rozkładu. Przekonywałam się, że moczary powinny tak pachnieć, są przecież gigantyczną gnijącą kałużą, ale nijak nie opuszczało mnie poczucie, że w tej kałuży pływa coś jeszcze.
– Nie podoba mi się to – nieoczekiwanie powiedział Len, oglądając się przez ramię.
– Co dokładnie?
– Tam ktoś jest. – Wampir skinął do tyłu. Nad moczarami gęstniała mgła w dziwnym żółtawym odcieniu.
Zapach rozkładu nasilał się.
– Weź mnie nie strasz.
– Ja tylko uprzedzam.
Drżącą ręką zakreśliłam w powietrzu symbol poszukiwania.
– Len, w promieniu wiorsty nie ma ani jednej żywej istoty.
– Może nasza strzyga wyczuła jakieś duchy? – sarkastycznie zapytał Wal.
– Możliwe – z łatwością zgodził się telepata. – Nie mówiłem, że ten ktoś jest żywy.
– No to się możesz odprężyć. Duchów tu masz w bród, do wyboru, do koloru – ludzie, elfy, trolle, może nawet jaki wampir gdzieś leży. Nie dalej jak w zeszłym roku na Kozich Skoczuszkach zginęła cała setka kuszników – mieli tu jakieś ćwiczenia, sprawdzali się w warunkach polowych i bagiennych. Zebrali się przy brzegu, zadęli w trąbki, wynajęli za przewodnika jakiegoś żebraka włóczęgę, zapewne przygłupiego, bo nikt z wioskowych nogi by nie postawił na mokradłach. A głupi plecie, co ślina na język przyniesie – i sam utonął, i z chłopakami jakoś nie najciekawiej wyszło…
– A ty przypadkiem nie jesteś krewniaczką tego włóczęgi? – jakby mimochodem zapytał Len.
– Coo?
– Wydaje mi się, że się im nie spodobaliśmy.
– Komu?
– Duchom.
– Nie gadaj bzdur – zarechotał troll. – Ja tam truposze lubię, cenię i szanuję, bo to sprawa dochodowa, szczególnie jeśli ją dobrze załatwiać. Jeszcze nikt do mnie pretensji nie miał.
– No to w takim razie po co zaczęli wyłazić za naszymi plecami?
– Nie podoba mi się to – wtrąciłam.
– Ja to już mówiłem – przypomniał wampir.
Z moczarami faktycznie działo się coś niezrozumiałego. Tu i ówdzie w torfie otwierały się oczka, z których wynurzały się poskręcane ręce i głowy w zardzewiałych hełmach. Dzielni kusznicy z mlaskaniem wydostawali się z trzęsawiska i dreptali w kierunku ścieżki. Wyglądaliby znacznie lepiej, gdyby wypłynęli rok temu. Kwaśna woda torfowa wgryzła się w ich napuchnięte twarze, zmieniając je nie do poznania. Ale mimo szarozielonego koloru skóry i trupich plam trzymali się nieźle i chyba zamierzali kontynuować ćwiczenia terenowo-bagienne.
– To co robimy? – spytałam szeptem.
– Ty tu jesteś specem od umarlaków – odciął się Wal. – Wyciągaj swoje notatki.
– I tak pamiętam – obraziłam się. – Istnieją dwa rodzaje zombi, agresywne i obojętne. Agresywne dzieli się na pięć klas zagrożenia, z uwzględnieniem statusu truposza za życia i kwalifikacji tworzącego maga. Przynależność zombi do konkretnego gatunku określa się wizualnie i na podstawie testów.
– Poproś, niech ci ankietę wypełnią – jadowicie doradził troll.
Akurat w tej chwili pierwszy bełt świsnął między uszami Siwka.
– Gatunek A, klasa trzecia – określiłam bezbłędnie.
– Na konie! – rozkazał Len.
Błyskawicznie oszacowałam w myślach skalę katastrofy. By przywołać do życia jednego zombi, trzeba wydać 47 wjm, a jego zniszczenie wymaga 124 wjm. Ja miałam około 1500, ale też żadnego pojęcia, gdzie i kiedy uda mi się uzupełnić zapasy. Wal mówił o setce kuszników, podczas gdy ja mogłam załatwić najwyżej dwunastu. Z drugiej strony truposzy w grzęzawisku było aż nadto i oddział trzydziestu rekrutów zza grobu mógłby na krótką chwilę powstrzymać wroga. Trzeba przyznać, że nieprzyjaciel zostawił mi smętne resztki – najczęściej ofiarami moczarów zostawały babki z koszykami, krowy i uciekający rozbójnicy. A poza tym nie chciałam zaludniać okolicy żywymi trupami – kodeks magów nakazywał niszczyć stworzone istoty po zakończeniu ich misji, a ja nie byłam pewna, czy starczy mi sił na posprzątanie chociażby po sobie.
Rzuciliśmy się do zupełnie niehonorowej ucieczki. Len, który kierował naszym odwrotem, uważnie wypatrywał ledwie zauważalnych porozrzucanych kępek turzycy. Wolt czujnie reagował na najmniejszy ruch wodzy i kolan jeźdźca, więc Len był w stanie przesuwać go na lewo i na prawo dosłownie o piędź. Stokrotka i Siwek instynktownie powtarzali manewry ogiera. Dziesięć minut szybkiej jazdy starczyło, by odsądzić się od zombi. Przestały strzelać, ale z pościgu nie zrezygnowały.
– I tak się będą za nami wlokły? – zapytał Wal unosząc się w strzemionach i ogarniając uważnym spojrzeniem otaczające nas bagna. Pejzaż nie przedstawiał się optymistycznie. Nadal te same kępki, pieńki, nagie krzaczki borówki, mech, cienkie drągi sosenek – i tak aż po sam horyzont.
– Obawiam się, że tak – zwyczaje zombi były mi znane nieźle. Na wykładzie wprowadzającym z nekromancji Almit pocieszył audytorium prawdziwą bajką o pewnym magu, który udał się na wezwanie do pewnej porzuconej wioski jakieś czterdzieści wiorst od swojego rodzinnego miasta i znalazł tam żywiutki i wesolutki cmentarz pełen wskrzeszonych trupów. Mag lepiej lub gorzej przywołał miejsce pochówku do porządku, czym poważnie zraził do siebie ostatniego przeoczonego zombi, który wydostał się z mogiły już po jego odejściu. Minęły dwa tygodnie, mag dawno zapomniał o wypełnionym zadaniu, gdy nagle ciemną nocą musiał wstać i wypić wody, a gdy po powrocie do łóżka objął żonę, natknął się na coś zimnego, oślizgłego i śmierdzącego… Dokładnie w tej samej chwili żona zrobiła ruch na jego spotkanie i złapawszy w objęcia coś – łagodnie mówiąc – dziwnego, podniosła dziki wrzask. Zombi, któremu znalezienie się w centrum uwagi zupełnie nie przeszkodziło, spróbował jedną ręką udusić maga, a drugą – jego nerwową żonę. Szczęśliwie mag zachował zimną krew i z rozmachem wsadził mu na łeb pełny nocnik, po czym przekłuł nieproszonego gościa należącą do żony lokówką.