Выбрать главу

Z lasu jak czarny wicher wypadł ogier Lena.

Na jego spotkanie poleciały bełty. Jeden trafił w kark Wolta, ale ogier tylko kwiknął z wściekłością i nawet nie zgubił kroku. Białowłosy jeździec przeleciał pod ostrzałem jak bezcielesny duch i jak niszczycielski huragan wbił się w tłum truposzy. Wolt zakręcił się jak bąk, błysnęło i natychmiast zgasło długie ostrze miecza, poleciały na boki strzępy ubrania i zgniłego mięsa.

Nie dało się tego nazwać bitwą. Len kosił zombi jednego za drugim, jak trawę na łące. Ziemia pokryła się jednolitą masą pełzających kończyn, które wyginały się, desperacko podskakiwały i uciekały na boki, łapiąc za kępy turzycy.

Koń zawrócił. Przelatując obok, Len pochylił się i wolną ręką złapał mnie, wrzucając na siodło za swoimi plecami. Bezpośrednie zagrożenie minęło, ale stanowczo nie warto było zostawać na tych przeklętych w dosłownym znaczeniu tego słowa bagnach ani chwili dłużej. Kto go wie, jakie jeszcze paskudztwo wypłynie z grzęzawiska.

Od miejsca mojej epickiej bitwy do krańca moczarów okazało się wcale nie tak daleko – Wolt przebiegł tę odległość najwyżej w pięć minut. Len przegalopował jeszcze jakieś ćwierć wiorsty, po czym gwałtownie skręcił w prawo, na leśną polankę, na której przestępował z nogi na nogę wyraźnie zaniepokojony troll trzymający za uzdę Siwka.

– Wreszcie – wyrwało mu się. – W porządku?

– Tak! – Zeskoczyłam na ziemię i obciągnęłam kurtkę.

– Jesteś pewna? – sceptycznie spytał Wal.

Len zachwiał się w siodle i jak worek spadł na ziemię.

Moje ręce do łokcia umazane były we krwi.

Wykład 14. Regenerologia

Oba bełty utkwiły w prawym płucu. Jeden trochę niżej – przeszedł na wylot, a jego zakrwawiony grot wystawał spomiędzy piątego a szóstego żebra. Drugi trafił pod prawe skrzydło i sterczał z pleców na ukos, prawdopodobnie skończywszy swój lot po wewnętrznej stronie mostka.

Wal gwizdnął i wprawnymi ruchami zaczął rozcinać nożem zakrwawioną kurtkę.

– Nieźle cię urządzili!

– Ty weź wyciągaj! – wychrypiał Len, plując krwią. – Żeby was wszystkich… Druga kurtka w jeden tydzień… Skąd ja ich tyle wezmę?

Siedziałam obok Lena i podtrzymywał go za ramiona. Słychać było, jak w piersi wampira kotłuje się krew.

– No to się trzymaj. – Troll ostrożnie obmacał plecy dookoła bełtów i lekko pociągnął za drzewce. – Od czego zaczynamy? Który ci bardziej przeszkadza?

– A idź ty… – ostatkiem sił zaklął Len.

Grzęzawisko solidnie nadgryzło osinowe drzewce.

Wal z łatwością ułamał niższy bełt przy samych lotkach i wyciągnął od strony piersi.

Len zakaszlał, ustami i nosem poszła mu krew.

– Wody… – poprosił stłumionym głosem.

– A nie zaszkodzi ci?

– Bardziej już nie może…

Dokładnie w tej samej chwili Wal pociągnął drugi bełt do siebie, a potem gwałtownie wepchnął go pod innym kątem. Grot przebił ciało i wyskoczył dwa palce na lewo od mostka. Po brzuchu pociekł wąski strumyk ciemnej krwi.

Len nie wydał dźwięku, tylko ze zgrzytem zębów do bólu ścisnął mój nadgarstek.

– No i tyle. – Wal wyciągnął również drugi bełt. – Foczka, nie przejmuj się tak. Tego drania tak prosto się nie załatwi.

Nie przejmować się? Trzęsłam się z przerażenia! Rany prawie nie krwawiły, ale Len bez przerwy kaszlał i wszystko dookoła zachlapane było krwią, karmazynową i ciemnobrązową. Widać było, że oddycha coraz ciężej. Wypluwał czarne kleiste skrzepy krwi zatykające płuca. Coraz ciężej opadał na mnie, a jego ciałem szarpały gwałtowne dreszcze. Zaczęłam pleść zaklęcie, ale wampir pokręcił głową.

– Nie trać sił – szepnął. – Ja sam. Nie bój się, dam radę.

– No to w takim razie ty sobie poleż, a my musimy jechać – zdecydował troll i podniósł się na nogi.

– Gdzie?

– Do Kosut, a gdzie niby? Sprowadzę wóz, przecież nie będziesz tu leżał do skończenia świata.

– Nie warto – jęknął Len. – Jest w porządku… Prawie…

– Warto było wracać? – splunął troll. – Przekąsiliby tę kretynkę, zabawili się we wsi, a potem wrócili gnić do Skoczuszek. Dobra, nie ma co mleć ozorem po próżnicy, do wieczora i tak nie wstaniesz, a ziemia może dla jednych i matka, ale dla innych mogiła. Trzeba ruszać do wsi szukać wozu. Konno dotrzemy w dwadzieścia minut. Tam i z powrotem obrócimy w godzinę. Foczka, zbieraj się!

– Po co? Sam sobie nie poradzisz, czy jak? Zostanę z Lenem! Bo jeśli…

– No właśnie – troll wszedł mi w słowo. – Bo jeśli. Nie gadaj, tylko właź na siodło. Siwek jest krzepki, dwoje uniesie.

– Nigdzie nie pojadę! Nie zostawię Lena samego!

– A ja was nie zostawię we dwójkę! – zaczął się irytować troll. – Nie ma to jak gwybbowa kretynka, sama głowę w pętlę wsadza!

– Jedź z nim – nieoczekiwanie szepnął wampir, który zrobił się już zupełnie bezwładny i zaczął osuwać się z mojego ramienia. Jego wargi były całkiem białe i poruszały się tylko dzięki sile woli. – Idź sobie…

– Nie! – Delikatnie położyłam Lena na ziemi, zwinęłam i wsadziłam mu pod głowę swoją kurtkę. – Wal, z nim jest naprawdę źle! A jak umrze?!

– On raczej nie. – Troll bez ceregieli złapał mnie za kark i spróbował odciągnąć od wampira.

– Spadaj! – syknęłam, wyrzucając prawą rękę w geście obronnym. W ziemię koło Wala uderzył ostry cienki piorun.

Troll odskoczył, zasłaniając twarz rękawem i zaklął z fantazją.

– No to skoro sama nawarzyłaś piwa, to teraz sama je wypijesz! – zagroził, opierając się o koński kłąb i wskakując na siodło. – Ja cię uprzedzałem!

Ze wściekłością wbił obcasy w boki Siwka, a biedny wałach podrzucił głowę i ruszył ciężkim kłusem po leśnej ścieżce. Troll jeszcze raz dał mu ostrogę, zmuszając do przejścia w galop.

Las błyskawicznie skrył samotnego wędrowca. Świerki wymieniały przestraszone szepty, poruszając ostrymi czubkami. Podmuchy wiatru zimnymi mackami wślizgiwały się pod kurtkę. Przypomniałam sobie, że wśród bagaży Wolta powinny znajdować się koc i jakieś ubranie, chociażby zapasowa koszula. Jakkolwiek potężne siły witalne kryłyby się w wątłym ciele białowłosego wampira, odpoczynek na mokrej i zimnej ziemi raczej nie wyjdzie mu na zdrowie.

Wyglądało to tak, jakby Wolt mnie w ogóle nie zauważył. Podniósł łeb i podziwiał strzępy mgły nad moczarami. Dookoła bełtu, który utkwił głęboko w karku, zakrzepł strup, czarny z zaciekami dookoła. Poczułam niespodziewany przypływ odwagi, wyciągnęłam rękę i pogładziłam konia po mokrej szyi. On z ukosa spojrzał na mnie gadzim wzrokiem i po chwili wahania oparł pysk na moim ramieniu, wzdychając ciężko.

Rozryczałam się, przyciskając głowę do końskiego policzka. Wolt posłusznie stał w ewidentnie niewygodnej pozycji, z opuszczoną głową, pozwalając mi niezgrabnie tarmosić jego grzywę. Wypłakałam się, z wdzięcznością cmoknęłam konia w czoło (Wolt z widoczną ulgą wyplątał się z moich desperackich objęć) i nieco się uspokoiłam. Zabrałam torbę i koc, nazbierałam chrustu. Nie padało, ale w powietrzu wisiała wilgotna mgiełka i dlatego musiałam włożyć sporo wysiłku w rozpalenie ogniska.

Len nie dawał oznak życia. Zagrzałam w kociołku trochę wody i zmyłam krew z pleców i piersi rannego. Różowe strumyczki uciekały we wszystkich kierunkach, nie mając zamiaru wsiąkać w twardą i zaczynającą zamarzać ziemię. Paskudnie podrapałam ręce, ale udało mi się ułamać kilka zielonych świerkowych gałęzi, na których rozłożyłam koc i sapiąc z wysiłku przeciągnęłam Lena na wygodniejsze legowisko.

Przeklęta Stokrotka uciekła razem z całym bagażem – zapasowym ubraniem, jedną trzecią zapasów i kocem. A on by się w tej chwili przydał nadzwyczajnie! Zgarnęłam wiszące rogi, lepiej lub gorzej otuliłam Lena i usiadłam obok, kładąc jego głowę na swoich kolanach.