Выбрать главу

– Wolha – zaczął delikatnie. – Nie chciałabyś przypadkiem trochę zarobić? W zawodzie.

– Hm – odpowiedziałam niewyraźnie, na oślep przeliczając palcami zawartość kieszeni. Dwie drobne monetki i jedna trochę większa. Albo obiad w karczmie, albo kolacja. Do darmowej szkolnej stołówki uczniów starszych lat zaganiała tylko wyjątkowa konieczność – zaklęcia dodane do kaszy perłowej zamiast przypraw chrzęściły w zębach jak wióry. Poznawaliśmy je tak samo, jak doświadczony troll najemnik rozpoznaje delikatny posmak kota w podanym mu króliku. Niby nawet smaczne, ale zjeść się nie da.

Temar tymczasem wytrząsnął z sakiewki na dłoń pięć złotych kładni.

– Cała grupa się zrzuciła. Butelka jest potrzebna na jutro rano.

Serce mi zaśpiewało – słodko, ale i z trwogą. Mało którego z adeptów obdarzano takim zaufaniem i daleko nie każdemu z wybranych udawało się mu sprostać.

Szkoła otoczona jest wysokim płotem, z wyglądu drewnianym, ale nieustępującym solidnością kamiennemu murowi. W nocy bez przerwy krążył po nim impuls poszukiwawczy i gdy tylko delikwent przerzucał nogę przez ozdobne zwieńczenie, cieć (zwykle mag na emeryturze, dożywający swoich dni w słodkiej drzemce koło wejścia do holu Szkoły) otrzymywał sygnał telepatyczny, na podstawie którego natychmiast określał nazwisko mąciciela spokoju i mógł odnotować go w specjalnym notesie z uwagami. Co rano około godziny szóstej notes trafiał na biurko mistrza w gabinecie rektora. Potem delikwenta wzywano, odpytywano, fundowano mu nudne kazanie, stosowano sankcje karne i tak dalej.

Ktoś mógłby powiedzieć: w końcu jesteś magiczką, trudno ci się przesączyć albo przelecieć przez płot? Zapomina, że Szkoła zbudowana została przez magów znacznie bardziej ode mnie doświadczonych. W części sal wykładowych, sali sportowej i auli, jak również przy wewnętrznych ścianach Szkoły, wzdłuż płotu, nie działa ani jedno zaklęcie. Można czarować na korytarzach, w sypialniach, stołówce i nawet w toaletach, ale i tam wychodzi nie wszystko. A oficjalne wejście do Szkoły i wyjście z niej jest jedno – wrota. Żeliwne, ciężkie, bogato zdobione zakrętasami i runami, uwieńczone zaostrzonymi prętami. Nikt obcy nie mógł ich tak po prostu otworzyć – jeżeli żeś przyszedł w interesach, to bądź człowiek i zapukaj, kołatka na bramie jest donośna. Niestety, równie negatywny stosunek brama miała do welany – tytoniu narkotycznego, a także spirytusu mocniejszego niż sześć procent, czyli ciemnego piwa. No dobra, może jakoś by się przedostały lekkie ziołowe miody elfów. Któregoś razu brama nie wpuściła do Szkoły Almita, biorąc go za jakieś dziwne naczynie do transportu alkoholu i zdecydowanie odmawiając „poszanowania" ledwo stojącego na nogach bakałarza, który zbyt hucznie świętował zakończenie aspirantury.

I tym niemniej raz na jakiś czas spirytus do Szkoły się wnosiło. Ale bynajmniej nie w celu wypicia – zapieczętowaną butelkę ukradkiem stawiano na stole egzaminatora, obok kubka na wodę. Zgodnie z dobrą szkolną tradycją, jak trudny by nie był egzamin i jakimi tępakami nie byliby adepci, w takim przypadku cała grupa dostawała zaliczenie. W ramach wzajemnej korzyści nauczyciele wynajdowali w ten sposób dziury w ogrodzeniu. Przypomniałam sobie, jak radzili sobie z tym zadaniem moi poprzednicy: jeden adept przez całą noc wnosił do Szkoły naparstki bimbru, ponieważ na taki drobiazg wrota nie zwróciły uwagi. Drugi przyniósł za jednym zamachem – w dwóch wiadrach – wiadro wody na szklankę wina, a w pokoju zastosował zaklęcie rozdzielenia. Można było jeszcze wyparować drogocenny płyn, a za płotem wywołać deszcz i podstawić korytko. Niestety, prędzej czy później nauczyciele dowiadywali się o naszych metodach. Wrota zaczęły zapamiętywać często snujące się mrówki i zwracać uwagę na ogólną ilość alkoholu, a płot – odganiać podejrzane chmurki. Oczywiście najprościej byłoby pędzić bimber wprost na terenie Szkoły, ale gdyby cię na tym złapano, wyrok byłby jeden – natychmiastowe wykluczenie bez prawa powrotu. A i nie jest to zajęcie godne prawdziwego czarodzieja. Tak więc do zdobycia trunku wybierano najbardziej utalentowanego, chytrego i sprytnego adepta ze starszych lat. Czyli mnie. Nie był to zaszczyt, któremu można było odmówić, o czym Temar doskonale wiedział, podając mi monety.

– A co zdajecie? – spytałam na wszelki wypadek.

Temar się nieoczekiwanie zaciął.

– Eee… te, no… Rasy rozumne!

Trochę się zdziwiłam. Rasy rozumne prowadził Almit, który nigdy nie czepiał się przesadnie adeptów, a i przedmiot był wyjątkowo łatwy. A zresztą, znając Temara i jego kumpli, w ogóle nie bardzo rozumiałam, jak przepełzali z roku na rok.

– No dobra – odparłam z celowo niedbałym wyrazem twarzy. – Będziecie mieli tę swoją butelkę.

Adept podejrzanie się rozjaśnił.

Wykład 3. Rasy rozumne

I popchnęłam ciężkie drzwi i nad moją głową głucho zadźwięczał malutki poczerniały dzwonek. W twarz uderzył zapach dymu i pomyj. Ale nie bardzo mogłam wybrzydzać. Karczma Wesoły Bysio była jedynym miejscem w Starminie, gdzie serwowano mój ukochany sok pomidorowy. A poza tym cały czas się tam coś działo – albo bitwa na krzesła, albo wizyta wściekłego psa, albo jakiś trup się zapętał – leżał sobie w sałatce jak żywy, kelnerka mu nawet rachunek przyniosła. I od razu – pisk, zamieszanie, chaos. Jednym słowem, wesoło.

Tak więc drzwi zamknęły się za moimi plecami, przykuwając uwagę otoczenia. Zdaniem obecnych nie było we mnie nic szczególnego – rudowłosa dziewczyna w podniszczonej skórzanej kurtce i obcisłych spodniach wpuszczonych w buty. Ani broni, ani biżuterii. Po chwili karczma z powrotem wypełniła się równym mruczeniem głosów, stukotem kufli, zachęcającym mlaskaniem i siorbaniem. Karczmarz ledwie dostrzegalnie skinął, witając stałą klientkę. Podeszłam do baru i usiadłam na wysokim taborecie, półobrócona do sali. Na drewnianej scenie tańczył, powoli się rozbierając, długowłosy fantom nieokreślonej rasy, posiadający wszystkie właściwe krągłości. Takie fantomy za kufel piwa tworzyli nasi adepci. Sądząc z rozmiarów owych krągłości, szczególnie górnych przednich, to konkretne arcydzieło wyszło spod ręki Ważka, kolejnego kolegi z mojego roku. Dzień się dopiero zaczynał, więc w karczmie było pustawo. Dwójka pijanych w sztok krasnoludów, elf z twarzą ukrytą pod szerokim kapturem, pięciu czy sześciu ludzi, mających do towarzystwa trzy panienki, i dwójka leszych cicho obgadujących przy stoliku szczegóły jakiegoś interesu handlowego.

I gdy tylko pomyślałam z rozczarowaniem „Oburzająco spokojny dzionek", drzwi z impetem walnęły o futrynę, a do karczmy hałaśliwym tłumem wpadły trolle, depcząc podłogę brudnymi buciorami i rzucając nieprzyzwoite wyrazy na temat knajp w ogólności i Wesołego Bysia w szczególności. Jeden z nich wyciągnął krzesło wprost spod drzemiącego krasnoluda, drugi zagonił w kąt piegowatą kelnerkę z niebezpiecznie chwiejącą się stertą brudnych misek w rękach – zresztą ona nie protestowała i tylko chichotała głupio. Zebrałam się w sobie. Tylko ich tu brakowało – impertynentów, strasznych mękoł i kobieciarzy.

Byli to trolle najemnicy. Ta rasa ma mnóstwo podgatunków, ale nawet w ramach jednego z nich nie da się pomylić jednego klanu z innym. Istnieją trolle śnieżne, górskie, kamienne, podziemne i jaskiniowe. Spotyka się nawet karły, gigantów i ludojadów. Klany ciągle walczą ze sobą, a każdy uważa się za koronę ewolucji. Najemnicy nie są tak naprawdę trollami czystej krwi. Pasożytują na cywilizacji ludzkiej – z braku ich własnych kobiet potomków rodzą im za pieniądze takie same sprzedajne panny, jak ta chichotka w kącie.