Выбрать главу

Wrota, w dzień otwarte na oścież, zostały umocnione metalowymi okuciami i zamykały się na gigantyczną żelazną zasuwą, ważącą co najmniej pud. Po wewnętrznej stronie ogrodzenia co sześć łokci stały malutkie drabinki, pod którymi wznosiły się kupy sporych kamieni.

– Z kim walczymy? – Skinęłam w kierunku arsenału obronnego.

Woźnica poskrobał się w łysinę i wzruszył ramionami.

– Tak ot… Nie to, żebyśmy walczyli – półżartem raczej. Sąsiadów mamy – wrogowi nie życzę, nieludzie włochate, o tamoj macie ichnie podziemne miasto – woźnica wskazał batem na zachód. Długo patrzyłam we wskazanym kierunku, ale nie zobaczyłam niczego oprócz wysokich kopców ziemi. – Każdy jeden niestraszny jakoś szczególnie awantur nie szukają, czasem może pomogą – pole zaorają, węgla przytaszczą albo kamyczków szlachetnych na wymianę. Tylko raz na czas jaki strzeli im cosik do tych durnych łbów, zbiorą się całą chmarą – i hajda wioskę rozwalać. Chłopom pyski obiją, babom spódnice pozadzierają, piwo u karczmarza wychłepczą i nie zapłacą. Zabawią się, ile dusza – a rano zwiewają z powrotem do tych swoich nor. No to postanowiliśmy, że dość tego bałaganu – ogrodzenie zbudowaliśmy i stawiamy warty w nocy, niech baczą, czy się cosik nie skrada. A jak kogoś przyuważą, skrzykują resztę, żeby ci znaczy się też poćwiczyli trochę.

– A jak oni się od dołu podkradną? Przez tunel podziemny? – spytałam.

Chłop roześmiał się znacząco i pogroził batem komuś niewidocznemu.

– Żartujecie! Nasze wzgórze nie tak samo z ziemi wyrosło było, a stoi na litej skale. Dlatego też i pola kamienie rodzą, ile byś na wiosnę nie wyniósł – mniej się nie robi. Pamiętam, jak jeszcze smarkiem byłem – podkopali nieludzie norę pod samo wzgórze, zaczęli skałę dłubać od spodu, aż wzgórze się zatrzęsło, a huk i dzwon był taki, że u krów mleko spsuło. No to nasi wyskoczyli za bramę i dołożyli tym nornikom z całego serca, znaczy się, żeby wiedzieli, do kogo podskakują.

– A potem uczciliście zwycięstwo imprezą na całego, na której w trupa upili się zarówno zwycięzcy, jak i przegrani – jękliwie dopowiedział Len, nie otwierając oczu.

– No to co z tego? – Chłop wyglądał, jakby się obraził. – A czemu bym miał z nornikami piwa nie wypić? Nie opłaca mi się z nimi ostro handryczyć – bo kto będzie ze mną handlował rzepą i ziemniakami? Kupiec zamorski w życiu takiej ceny nie da jak ten tutejszy nieludź.

– O, to rozumiem. – Drapieżnie wyszczerzył się troll. – Mordobicie mordobiciem, a impreza imprezą, bez urazów.

– A wy skąd wiecie, łaskawco? – woźnica zwrócił się przymilnie do Lena. – Bywaliście już w tych stronach?

– Powiedzmy – lakonicznie odparł wampir.

– A karczmę macie? – spytałam.

– Ni.

– A przyjezdnych ktoś przyjmie na nocleg?

– Wątpię… Święto dzisiaj… Rodzina prawie do każdego poprzyjeżdżała…

– I co mamy w takim razie robić? – zmartwiłam się.

– Toć pochodzić, popytać – obojętnie odpowiedział chłop, wyprzęgając kobyłkę. – Jak chcecie, to na wozie nocujcie, mnie tam za jedno. – Pomilczał chwilę i dodał: – Nie mój on…

– A czyj?!

– A czort go wie… Chcieli jechać pilnie, to żem się nie pytał… Jak kto przyjdzie, to powiedzcie, żeście za płotem znaleźli… Tam go brałem…

Z tymi słowami woźnica oddalił się w towarzystwie źrebaka i psów. Nie wyglądało, by wozu ktokolwiek szukał, a i Len zdążył zasnąć i nie chcieliśmy go niepokoić. Zdecydowaliśmy z Walem, że jeśli nie znajdziemy nic lepszego, to zanocujemy na wozie i rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach.

Przed obiadem zdążyłam przespacerować się po wsi, znaleźć niezłe źródło mocy magicznej i z niego skorzystać, za symboliczną opłatą przegonić drobnego biesa z piwnicy z ziemniakami i bezskutecznie spróbować pogadać z autochtonami – cała dorosła populacja wsi leżała pokotem po hucznych obchodach Babożnika. Sądząc z oznak, świętowanie zaczęło się w okolicach Święta Plonów, a filozoficznie nastawieni mieszkańcy Kosut Dolnych planowali przeciągnąć je aż do nowego roku, skąd już niedaleko będzie do Wiosnoczy.

Źli, wymiętoszeni i zaspani mieszkańcy zgodnym chórem odsyłali mnie do mrakobiesa, leszego, Śpioka Nieumierającego, zagadkowego elementu folkloru zwanego „starszy", jak również po prostu w cholerę. W trakcie odpytywania wykryłam, że starszym we wsi nazywano sołtysa, którego ostatni raz widziano w kałuży pod chlewem. Odwiedziłam kałużę, ale starszego nie znalazłam, chociaż zażywający tam kąpieli wieprz bardzo pasował do opisu: „duży strasznie, łysy i nosaty".

We wsi było cicho i spokojnie. Zimny wiatr rozbijał się o palisadę, nie dolatując do chat. Najedzone psy drzemały, przytrzymując łapami obgryzione kości. Z parowu pod wzniesieniem unosił się ku niebiosom czarny dym z warzelni bimbru.

Walowi również nie dopisało szczęście w poszukiwaniu lokum, ale się nie poddawał.

– Podoba mi się ta wieś – poinformował mnie. – Bogowie świadkami, że tu osiądę, jak mi się znudzi ganiać po traktach. Zbiorę kasę, wybuduję dom, żonę sobie zafunduję, dzieciaczki… Foczka, a ty czego, zamknij buzię, ja tylko żartuję…

– Ale co tu takiego dobrego? Nawet karczmy nie ma i zewsząd gonią.

– Gonią, póki im kac nie przejdzie. Zobaczysz, jacy się oni bliżej wieczora mili i kochający zrobią. Doświadczona baba wie, kiedy startować do chłopa. Dla nich teraz jesteś dzieweczka z kucykami, a jak się ciemno zrobi, a do tego miodu poleją, spokojnie za babę ujdziesz.

– A weź ty… Sam do nich startuj. W mroku i z miodem nie takie rzeczy się dzieją.

Wyciągnęłam się na słomie obok Lena i zamierzałam zdrzemnąć się godzinkę czy dwie, ale w tym momencie pojawił się jakoby wygnany bies, żądając połowy honorarium. Zanim zdążyłam wsadzić rękę do kieszeni, Wal pokazał mu zaciśniętą pięść i siła nieczysta z wysiłkiem przełknęła ślinę i znikła.

Zniknięcie biesa okazało się dobrym znakiem. Prawie natychmiast podbiegł do nas umorusany chłopaczek w ojcowej koszuli do pięt, z podwiniętymi rękawami i poinformował o miejscu pobytu sołtysa. Mało tego – sołtys zapraszał nas na obiad.

Obudził się Len. Ziewnął, przeciągnął się i zapytał, czego chce starosta. Chłopaczek nie wiedział, ale nieśmiało dodał, że sołtysa „głowa boli bardzo", z którego to powodu „źli są strasznie i wrzeszczą o byle co".

– Tym bardziej trzeba pójść – powiedział Wal. – Albo ominie nas moment, gdy sołtys zacznie kurację metodą klina.

Wzruszyłam ramionami.

– Jasne, możemy iść. Trzeba go podpytać o wałdaków – czy się tam u nich nie działo coś dziwnego przez ostatnich parę miesięcy?

– A skąd on ma wiedzieć?

– W końcu są sąsiadami.

Len lekko zeskoczył z wozu, z łatwością przerzucając nogi nad krawędzią. Wyglądało na to, że wróciły mu zwykła siła i zwinność, ale nienaturalna bladość twarzy nie zmieniła się w zdrowe rumieńce. Był jak nigdy przedtem podobny do wampira.

– No to idziemy, na miejscu się zobaczy, kogo i o co pytać.

Na ganku wskazanej nam chałupy drzemały dwie czule przytulone czarno-białe kotki. Na nasz widok zerwały się, zaczęły ochryple mruczeć i prześlizgnęły się między naszymi nogami, by jako pierwsze wbiec do izby.

Po przejściu przez zimną sień, zastawioną garnkami i obwieszoną mnogością suszących się króliczych skórek, otworzyłam drugie drzwi. Za nimi znaleźliśmy kuchnię, której jedną połowę zajmował gigantyczny ceglany piec, a drugą – nie mniej imponujący stół.

W kuchni nie było nikogo. Najpierw jedna, a potem druga kotka wskoczyła na stół i zaczęła obwąchiwać puste naczynia. Na chwilę zatrzymałam się w drzwiach i Len spróbował wejść, spychając mnie na bok. Zagrodziłam mu drogę zgiętą nogą.

– Do twojej wiadomości – powiedziałam mentorskim tonem, nie zabierając nogi. – W dawnych czasach mężczyźni przepuszczali kobiety przodem albo wręcz wnosili do domu na rękach. A już na pewno się nie przepychali.

– Przyjąłem do wiadomości – obiecał Len, łapiąc mnie na ręce.

– Hej no, puszczaj, żartowałam!