Выбрать главу

Tymczasem jeden z trolli pewnym krokiem zbliżał się do mnie, odrzucając stojące na drodze krzesła i zwinnie przeskakując przez zastawione stoły. Najbardziej nieśmiali klienci złapali miski i kufle i na wszelki wypadek przenieśli się bliżej drzwi i otwartych okien. Najbardziej odważni i przewidujący pospiesznie opłacili posiłek, doskonale rozumiejąc, że po zakończeniu draki będą mieli inne sprawy na głowie, a do jutra rana do długu doliczony zostanie podwójny procent. Ja na wszelki wypadek wstałam i mocniej złapałam kufel z sokiem, by w razie czego zdążyć dodać mu powagi zaklęciem. Ale nie musiałam. Jedna sprawa to gadać z nieznajomym trollem (bo trolle z zasady nie uważają kobiet za istoty rozumne), a zupełnie co innego – gdy sklnie cię kumpel. To nazywa się u nich przyjacielską pogawędką i im cięższe jest przekleństwo, tym większy rozmówca żywi do ciebie szacunek.

– Cze foczka, ale masz wyrgną nariitę! Ghyr og Irce moraan! – radośnie rzucił troll, z rozmachem klepiąc mnie w tyłek. Zgodnie ze standardami trolli uznawano to za wyszukany komplement, chociaż dosłowne tłumaczenie takiego zwrotu na język ludzki przyprawiłoby o rumieńce nawet doświadczonego tragarza. Ogólnie dostępnych przekleństw trollom zdecydowanie brakowało, nie mieli również cierpliwości do układania ich w kilkupoziomowe konstrukcje. Po co, jeśli można było ograniczyć się do wyrazistego i uniwersalnego „ghyr".

– Hej, Wal! – potarłam klepnięte miejsce, ale nie próbowałam udawać niedotykalskiej, w odpowiedzi dźwięcznie cmokając trolla w policzek. – Kope lat.

Troll kręcił się na krześle, wypatrując karczmarza.

– Hej, ty, wagurycu ghyrowy! – karczmarz zrozumiał, że chodzi o niego, ale zbliżał się z obawą.

– Kufel gruszewki i dwie marynowane papryczki. I szybko, szybko, labarr!

– Pieniądze z góry! – uniżenie, ale twardo uprzedził tamten.

– Weź się udław, krwiopijco. – Po ladzie potoczyła się, dźwięcząc, mała srebrna moneta. W kierunku przeciwnym ślizgnął się drewniany talerz z dwoma ostrymi papryczkami faszerowanymi czosnkiem, chrzanem i marchewką. Ja do takiej zakąski zamawiałabym nie gruszewkę, a strażacką beczkę z wodą.

Walisij (dla przyjaciół po prostu Wal) – wyższy ode mnie o głowę, barczysty, lekko przygarbiony, był w jakiś sposób podobny do otwartej na oścież szafy na ubrania. Sterta długich, sztywnych jak drut, falujących włosów koloru ciemnego piasku przechodziła na plecach w krótką grzywę, a i ogólny poziom owłosienia był znacznie wyższy niż u człowieka – wystarczyło popatrzeć, jaki zarost miał na łapach. Oczy trolla były głęboko osadzone, nieprzyjemnie jasne i pozbawione wyrazu, jak u węża. Brwi miał smętnie schodzące się na czole, nos długi i garbaty, wargi tworzyły wąską bladą linię. Podniszczona skórzana kurtka, czarne, podarte na kolanach spodnie, zza pasa sterczy para noży, a nad ramieniem wyrasta rękojeść dwuręcznego miecza.

Zeszłej zimy Wala, zakrwawionego i skostniałego, znaleziono na tyłach Szkoły. Skulony w kłębuszek i przyprószony śniegiem odchodził właśnie na tamten świat pod ścianą stodoły. Ostatecznie nigdy nie przyznał się, kto i za co go tak urządził. A pecha miał podwójnego, gdyż na Wydziale Zielarstwa i Znachorstwa rozpoczynała się właśnie sesja zaliczeniowa, wśród pytań były „szczegóły fizjologii trolli", a praktyki z tego tematu nie było żadnej. Adepci rzucili się na Wala jak kruki na padlinę i przeżył raczej na przekór ich staraniom. Przez dwa dni leżał na wznak, nie reagując na nic, a dziewiątej nocy adepci wspólnymi siłami wyrzucili go z kobiecego skrzydła.

Moje stosunki z Walem przypominały przyjaźń psa z kotem – pies szczekał, kot syczał, a obie strony świetnie się przy tym bawiły. Najpierw, tak jak i wszystkie kobiety, których troll nigdy nie nazywał po imieniu, nie dopuszczając do siebie bluźnierczej myśli o istnieniu kobiecego intelektu, słyszałam od niego tylko epitety w rodzaju „waaraki" czy „gwyby". Potem, by jakoś wyróżnić mnie z masy ogólnej i ostudzić mój sprawiedliwy gniew, Wal zaczął dodawać do nich zdrobniające końcówki -,,-usia”,,-usieńka”. Ale ta opcja też mi się nie spodobała. Po wypróbowaniu nieskończonej mnogości słów, nie nadających się do użycia w miejscach publicznych, stanęło na w miarę neutralnej „foczce".

– Przyszła z butelką, a zamawia sok – prychnął Wal, zobaczywszy oplecioną szyjkę wyglądającą z wiszącej na moim ramieniu torby.

A tak, butelka. Przeklęta butelka najmocniejszej ziołowej nalewki, którą trzeba jakoś wnieść przez bramę. Czego by nie mówić, droga była jak diabli – wydałam ostatnie pieniądze, a i tak sprzedawca musiał trochę opuścić.

– Wróżbiczka – z zachwytem oblizał się Wal. – Prawdziwa?

– A jak myślisz? Nawet pieczęć na szyjce jest cała. – Wyciągnęłam butelkę i postawiłam na ladzie bliżej trolla.

– Z wami, magami, niczego nie można być pewnym – mruknął Wal, przełykając ślinę. – Wy to nawet ze starej gwyby możecie zrobić pannę.

Wzruszyłam ramionami i obojętnie skinęłam w kierunku butelki.

– To sprawdź.

– Pewnie nalała jakiegoś paskudztwa – z niedowierzaniem burczał Wal, ale już zacisnął butelkę między kolanami i stękał, próbując obluzować i wyciągnąć korek. Pod smagłą skórą poruszały się zbite grudy mięśni.

Wybicie korka w tak drogim napoju chamskim ciosem w denko nie było godne prawdziwego konesera trunków. Koniec końców korek się poddał i nad szyjką butelki uniósł się lekki dymek. Wal wciągnął go w szerokie nozdrza i zmrużył oczy z zachwytu.

– Spróbuj – zaproponowałam królewskim gestem, myśląc: „najwyżej się doleje wody".

Troll westchnął z rozczarowaniem i wsadził korek na miejsce. Bo czym był dla niego jeden łyk? Tak tylko umoczyć język. A z kasą w kieszeni u niego dziś krucho, inaczej by nie zamawiał pośledniego bimbru, którego picie po wróżbiczce byłoby zwyczajnym bluźnierstwem.

Upiłam łyk soku, chwilę potrzymałam go w ustach i poczułam, że właśnie olśniła mnie genialna myśl. Oczywiście głupia.

– Wiesz co, wypij wszystko – pozwoliłam. Ze zdziwienia Wal prawie upuścił butelkę.

– Poważnie?

– A pij, pij. Moje zdrowie.

– Trucizny tam dodałaś, czy co? – podejrzliwie spytał troll, oglądając butelkę pod światło.

– Nie to nie. – Odwróciłam się do sali i zapraszająco pomachałam ręką. – Hej, chłopaki, kogo mam poczęstować wróżbiczką?

Stali bywalcy na wyścigi rzucili się ku ladzie, ale trafili na najeżonego Wala. Lewa ręka najemnika pewnie trzymała szyjkę butelki, podczas gdy w prawej błysnął krótki nóż do rzucania.

– Wynocha mi stąd, labarry! Foczka żartowała.

Miłośników darmowego poczęstunku wymiotło.

Drogocenny napój zaśpiewał i zabulgotał, przelewając się w gardło trolla. Wyczekawszy właściwy moment, wyrwałam z jego ręki pustą butelkę, którą zgodnie z tradycją planował rozwalić o ladę, i cicho gwizdnęłam, by zwrócić na siebie uwagę karczmarza.

– Hej, gospodarzu, proszę umyć butelkę i nalać do niej czegoś bezalkoholowego!

– Soku pomidorowego? Czy może wiśniowego?

– Nie, potrzebne mi coś przezroczystego i najtańszego.

Karczmarz jakoś podejrzanie parsknął i wymienił z Walem mrugnięcia, ale butelkę wziął, po czym znikł z widoku.

– Ja cię nie rozumiem. – Wal powąchał gruszewkę, skrzywił się i wielkopańskim gestem popchnął kufel po ladzie. Ubrany w łachmany i trzęsący się w delirium krasnolud złapał go obiema rękoma. – Rozumiem, że wywaliłaś pieniądze do kibla. A co ty tu masz? Pomidorowy? Pewnie w Dogewie się nauczyłaś? – Zakrztusiłam się.

– A skąd wiesz?

– A co ja niby, wampirów nie widziałem? I co oni widzą w tym paskudztwie – kwaśne, słodkawe i jeszcze słonawe na dokładkę. Ogólnie bgyryz. Tyle pożytku, że można gości straszyć.

– Bywałeś w Dogewie? Po co?

– Trzeba było – niewyraźnie odpowiedział Wal, wpychając do ust równocześnie obie papryczki.

Niezmienne hasło trolli najemników. Trzeba i tyle. Trzeba – postraszą zbyt pewnego siebie dłużnika albo konkurenta. Trzeba – zbudują dom, wykopią rów, zbudują tamę. Trzeba – zorganizują nieszczęśliwy wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Wezmą się właściwie za wszystko – tylko pamiętaj, żeby zapłacić.