Выбрать главу

Tak więc znaleźć maksimum. Poczekać do zenitu. Upleść zaklęcie. Wszystko bardzo proste.

Ostatnio mi się nie udało. Spóźniłam się o ułamek sekundy i łuk stromo zanurkował w dół, jałowo rozpraszając moc – przy wtórze wrednego chichotu kolegów z klasy.

Moc narastała. Koniuszki palców zaczęły świecić, czas zwolnił, dźwięki rozciągnęły się w niezrozumiały monotonny jęk, całe ciało zmieniło się w wibrujący kondensator. Może już czas? Nie, jeszcze się wznosi. Poczekać… poczekać jeszcze chwilę, przegonić precz głodną paszczę niecierpliwości, która lodowatymi kłami rozrywa serce… Tylko się nie śpieszyć… Tylko się nie spóźnić… Nie było już ani dźwięków, ani światła drzazg, ani szarych ścian jaskini – tylko oślepiająco biały potok światła, który zalewał świadomość… Nieskończony łuk szedł do góry… Nieskończona linia.

I w tym momencie naprawdę się przeraziłam. Moc nie kończyła się, narastając jak narasta lawina, wywołana upadkiem jednego jedynego kamyczka. Coraz to nowsze i nowsze jej warstwy unosiły się z mojej garści wraz z krwią, skręcając się dookoła mnie świecącym, na wpół przezroczystym kokonem.

Było zbyt późno, by się wycofać. Leszy z tym całym maksimum! Rozchyliłam ręce, krew płonącą kulą poleciała w środek trójkąta i nie rozpryskując się, bez dźwięku wnikła w podłogę. Trójkąt w jednej chwili rozjarzył się do białości, zarysował się nad nim ślepy, podobny do czaszki pysk, który z rykiem kłapnął paszczą, akceptując moją ofiarę, całkiem chętny, by otrzymać coś bardziej solidnego. Uwolniona moc ruszyła do macierzy zaklęcia, gwałtownie zawrzała w zbyt ciasnej powłoce, próbując rozerwać ją na kawałki. Instynktownie uniosłam ręce w geście obronnym, krzywe linie mignęły, drzazgi zapaliły się na całej długości i rozsypały w popiół.

I… nic. Trójkąt zgasł. Pysk z widocznym niezadowoleniem znikł.

– Foczka, ciebie to się żarty trzymają! – nie wytrzymał troll.

– Sam czaruj! – odgryzłam się. – Zrobiłam, co mogłam!

Moje ręce drżały jak w febrze. Troll nawet nie miał pojęcia, że gdybym poczekała jeszcze ułamek sekundy, fala mocy po prostu zmiotłaby nas z powierzchni ziemi razem z jaskinią, podziemiami wałdaków i solidnym kawałkiem Belorii. Mówiąc obrazowo, pogasiłam świece przy użyciu beczki wody. Na opanowanie nadmiernej siły zaklęcia straciłam całą rezerwę i część aury, przez co mocno mnie mdliło. Dobrze by jeszcze było wiedzieć, na co poszła beczka wody. Widoczna zmiana w naszym smętnym położeniu nie nastąpiła. Nadal staliśmy w ciasnym zakątku, sufit trzeszczał, ziemia drżała, a potem do wszystkich tych atrakcji doszło paskudne uczucie spadania. Nie trwało długo i zakończyło się silnym pchnięciem. Nie utrzymałam się na nogach i upadłam na kolana. Len machnął skrzydłami, a troll zaklął, przy czym do druku w jego komentarzu nadawały się wyłącznie przecinki. Nastała cisza. Niedobra, wyraźnie planująca jakieś świństwo.

– Chyba kawał tunelu wraz z nami zapadł się do dolnej galerii – zasugerował wampir.

– To pięknie – burknął Wal. – I z górnej ghyr by nas odkopali.

Po podłodze i ścianach ślepego zaułka wężykami ruszyły pęknięcia. Z mrożącym krew w żyłach trzaskiem rozwidlały się i przeplatały jak rosnące na szkle strzałki szronu. Obserwowaliśmy destrukcyjny proces w nabożnym milczeniu i nawet Wał nie ważył się splugawić przekleństwami ostatniej minuty swojego życia.

Jaskinia zawaliła się niespodziewanie. Kłujące odłamki spadły na moją głowę i ramiona. Pisnęłam, na oślep wyciągnęłam ręce ku górze i dokładnie w tej chwili Len osłonił mnie swoim ciałem, do bólu ściskając w objęciach. Co za różnica, zdążyłam pomyśleć z roztargniem, przecież zaraz spadną na nas setki ton skalnego gruzu, kamyczek więcej – kamyczek mniej…

Pierś ścisnęła żelazna obręcz. Wzięłam ostatni oddech.

„To wszystko jest takie proste. I wcale nie straszne”.

Przez kamienie sięgnęły do mnie pojedyncze promienie światła – uroczystego, oślepiającego, nieziemskiego. Wabiły ku sobie, obiecując wolność, spokój i błogość, gdy zniknie ból w zniekształconym kamieniami ciele, płuca przestaną rozrywać się z braku powietrza i ustanie głośne walenie serca. I nigdy już nie usłyszę, jak tuż obok bije serce Lena – mojego najbardziej znienawidzonego, najpiękniejszego i najbardziej ukochanego mężczyzny, który nigdy się o tym nie dowie. To była jedyna rzecz, której żałowałam w ostatnich sekundach swojego życia. Światło wypełniło całą moją istotę. Wydawało mi się, że rozpływam się w jego lśnieniu, unoszę do góry i odlatuję w dal, sama stając się światłem…

„Chwila, moment – zastanowiłam się nieoczekiwanie. – Przecież ja to już gdzieś widziałam!”

I natychmiast sobie przypomniałam.

Było to słońce. Żółte, jaskrawe i jesiennie ostre. Stało w zenicie i gdyby Len nie leżał na mnie jak worek, mogłabym dojrzeć i obłoki na błękitnym niebie, i nagie drzewa, i iglicę wieży teleportacji, i zastygłego jak słup soli mistrza z nieodłączną laską w ręku, jak również grupę kolegów ze szmatami i wielkimi plecionymi koszami. Len ostrożnie podniósł głowę. Żwir i kurz jak grad posypały się z jego poplątanych włosów. Tuż obok, jak zombi z mogiły, wygrzebał się spod kupy kamieni nieco rozczochrany Wal. Troll otrzepał się i bezceremonialnie podniósł wampira za kark, a ja w końcu miałam okazję obejrzeć sobie wszystko to, co opisane zostało wyżej. Oprócz kapusty. Pięknej, o białych głąbach, szlachetnej kapusty, do której zebrania zagoniono grupę adeptów pod kierownictwem mistrza. Ponieważ zagony, na których owa kapusta rosła jeszcze minutę temu, na wysokość kolan zasypane zostały odłamkami skalnymi.

Chyba nieco przesadziłam. Zamiast wynieść mnie i moich towarzyszy poza podziemia, przeniosłam całą jaskinię… na szkolne podwórko.

Pełne czci przerażenie na twarzach kolegów, wliczając w to mistrza, było dla mnie najwyższą nagrodą.

Wykład 19. Zamykający

W życiu każdego z nas bywają chwile, gdy chcemy zapaść się pod ziemię, spalić na popiół, rozsypać w proch i rozwiać na wietrze. Niestety, bez dyplomu Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa jest to praktycznie niemożliwe.

Stojąc przed mistrzem, gorąco marzyłam o dyplomie. Wychodząc z gabinetu, Len mrugnął do mnie, ale nawet wiedząc, że konflikt prawdopodobnie został zażegnany, nie mogłam opanować drżenia kolan. Bakałarz patrzył przez okno, a jego twarz była zamyślona i nieobecna. Nie no, jak bardzo mistrz musi być wściekły, by nie okazywać gniewu! W takim stanie jeszcze go nie widziałam i najmniej ze wszystkiego pragnęłam zobaczyć teraz.

– Zabrał kamień? – spokojnie zapytał bakałarz. Za oknem latały mewy. Zawsze pojawiały się z nastaniem zimna i krążyły dookoła Szkoły z żałosnymi krzykami, jak gdyby się z kimś żegnając. Zmyślna ludzka plotka nazywała je duszami zabitych magów. „Dusze” nie brzydziły się resztkami ze śmietnika i robiły całkiem materialne kupy na dachy.

– Tak – mój głos zadrżał zdradziecko.

– Dobrze… Możesz odejść… Napiszesz raport na formularzu delegacji, w piątek rozpatrzymy go na radzie.

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom! Mistrz nie wyglądał, jakby się złościł dlatego, że naprawdę się nie złościł!

– A czy ja nie zostałam skreślona? – wyrwało mi się.

– Co to za bzdura? – Mistrz groźnie ściągnął brwi. – Kto ci to powiedział?

– Sama słyszałam… Znaczy, przechodziłam obok… przypadkiem… – zmieszałam się do reszty. Mistrz patrzył na mnie z uniesionymi ze zdziwienia brwiami.

– Głupie dziecko, co żeś sobie wymyśliła? Nikt nie zamierzał cię skreślać. Była mowa o skreśleniu trójki adeptów – nieunikniony odsiew po sesji. Jak już musisz podsłuchiwać, to rób to z sensem, głuptasko. Idź i pisz raport.

Pokręciłam się dookoła biurka, ale mistrz demonstracyjnie odgrodził się ode mnie jednym z papierków i udawał, że czyta.

Z nową siłą opanowała mnie tęsknota za dyplomem. Teraz już nie po to, by uniknąć rozmowy z mistrzem, a żeby on nie mógł robić uników.