Выбрать главу

– Wal, ja jestem magiem praktykiem. Ja powinnam być praktyczna. To idziemy czy jak?

Sklepik (świeżo odnowiony domek z jednospadowym dachem i pomalowanymi okiennicami) nosił dźwięczne miano „Graj-Ptaka". Kałuże dookoła niego schludnie przysypano piaskiem, wejście pod szyldem zasłonięte zostało grubą barwną kotarą. Dziesięć kroków od budynku Wal zatrzymał się i dał mi ostrzegawczy znak ręką.

– Rozumiesz, foczka – szepnął troll wprost do mojego ucha, podejrzliwie zezując na sennego strażnika, patrolującego przydzieloną mu uliczkę. – Ten typek, jubiler, nie jest szczególnie praworządnym obywatelem. Naprawdę jest paserem. I w jego chałupie cały czas kręcą się sprzedawcy kradzionego. Mnie znają, a na twój widok mogą złapać za kusze. Przecież nie chcesz dostać po strzale w każde oko, prawda? To poczekaj tu, w cieniu, a ja pójdę i pogadam z nim.

Stałam tam przez pięć minut. Dziesięć. Pół godziny. Do sklepiku wchodzili i wychodzili porządnie ubrani ludzie. Z obawą zezowali na mnie, biorąc ni to za szpiega, ni to za etatowego wykidajłę. Czas mijał, a troll nadal nie wracał.

Gdy nabrałam podejrzeń i wdarłam się do Graj-Ptaka, w środku nie było nikogo. Ani Wala, ani elementów przestępczych, ani jubilera. W sklepiku sprzedawano tkaniny. Siwobrody krasnolud bez pośpiechu mierzył łokciem kawałek barwnego perkalu i w odpowiedzi na mój oburzony wrzask: „Gdzie ten oszust?!” – leniwie skinął w kierunku bocznych drzwi.

O dziwo, ale do rozdrażnienia i rozczarowania, które poczułam, dołączyła się szczera ulga. Te nieoczekiwane i jak mi się wydawało, niezasłużone pieniądze od samego początku budziły we mnie zakłopotanie. Troll uciekł prawdopodobnie daleko i na długo, skoro już zdecydował się ściągnąć na siebie gniew maga. A ja jakoś przeżyję i bez kamienia – mam dach nad głową, w stołówce darmowe jedzenie, buty i kurtka jeszcze nie rozpadły się do reszty, te cztery miesiące jakoś wytrzymam.

Machnęłam ręką na ulatujące pieniądze, odwróciłam się i powędrowałam z powrotem do Szkoły.

Spotykani adepci starali się możliwie szybko zejść mi z drogi, a jeśli się to nie udawało, to przynajmniej próbowali zlać się ze ścianą, skromnie spuszczając oczy. Moje pojawienie się na środku zagonu w towarzystwie półnagiego wampira z bransoletami z resztek łańcucha zrobiło na przyszłych kolegach mocne wrażenie. Kroczyłam przed siebie jak odważny rycerz korytarzem kobiecego klasztoru. Za plecami rycerza szeleściły przerażone i zachwycone szepty, mniszki podglądały przez dziurki od klucza swoich cel, nie odważając się podejść i porozmawiać.

– Wolha! Gdzie cię nosi?! – Przyjaciółka wyskoczyła mi na spotkanie, złapała za rękaw i wciągnęła do pokoju.

– Ot, tak sobie, przespacerowałam się po mieście, zagryzłam kilku włóczęgów. Mam nadzieję, że nikomu nie będzie ich brakowało. – Ze smakiem przeciągnęłam ręką po wargach.

– Weź się nie wygłupiaj! Lepiej mi powiedz, co mam zrobić z tym paskudztwem.

– Jakim? – spytałam ostrożnie.

– O tam, na parapecie! – Welka z oburzeniem pokazała palcem w kierunku okna. – Twój wampir przyniósł! Prosił, żeby ci przekazać i w żadnym razie nie rozwijać!

Na parapecie leżała niepokaźna szmatka zawiązana na supełek.

– Coś jeszcze mówił?

Welka pokręciła głową. Kiepsko ukrywając niezadowolenie, rozwiązałam szmatkę.

– Niezły ghyr! – wyrwało mi się całkowicie wbrew woli.

– No co tam masz? – Welka nie wytrzymała i z obawą zajrzała mi przez ramię.

– Diament – odpowiedziałam możliwie niedbale. – Tylko diament… Tak z dziesięć karatów.

– Ale to kupa pieniędzy! – ochryple wyrwało się Welce. – A ja go rzuciłam na parapet, myślałam, że to jaka trucizna. A jakby go kto ukradł? Koszmar!

– Kończ z tym kajaniem i wołaj chłopaków. Będziemy oblewać moje pierwsze honorarium.

Len jak zwykle oszukał nas, nie kłamiąc. Zanim zapłacił Walowi „ostatnim" diamentem, oddał Welce przedostatni. Czy on naprawdę przewidział zdradę trolla? Czy po prostu chciał zrobić mi prezent, ale nie mógł się zdecydować, by wręczyć go osobiście?

– Nienawidzę wampirów – wyjęczałam, rzucając się na łóżko. – Wstrętni, paskudni, podli, zakłamani krwiopijcy. Czy naprawdę było tak trudno uczciwie ze mną porozmawiać? Niech by się udławił tym swoim głupim kamieniem…

– Masz zamiar zwrócić mu diament? – przestraszyła się Welka.

– Za nic – niewyraźnie burknęłam w poduszkę. – Czegoś tak głupiego się ode mnie nie doczeka!

LIST OD KURIERA

Szanowny Ksanie!

Spieszę zawiadomić Pana, że anomalia zauważona w okolicach wsi Kosuty Dolne samoistnie zniknęła, nie zostawiając śladów. Podjąłem próby wyjaśnienia przyczyn tego niezrozumiałego fenomenu, ale na razie bezskuteczne. Wszystkie oznaki wskazują na to, że w podziemiach wałdaków nastąpił wybuch gazu kopalnianego, czyli metanu, tworząc gigantyczny krater o głębokości co najmniej 100 łokci i średnicy 500-600 łokci. Rzucany tam czar rozwiał się tak samo nieoczekiwanie jak się pojawił. Ocalali wałdacy niewielkimi grupami porzucają miejsce katastrofy, unikając kontaktów z miejscowymi.

Zanotowałem ważny szczegół – tuż przed zawałem zauważyłem gigantyczny wyrzut energii magicznej, wydanej, sądząc ze śladów, na teleportację przestrzenną. Nie chciałbym poznać bliżej maga, zdolnego do czegoś takiego.

Proszę przekazać swojej uczennicy, pannie Rednej, że jej „prezent” wrócił do mnie po dwóch tygodniach nieobecności i na dobre zadomowił się w obejściu. Zachowuje się dobrze, służy porządnie, nabrał tylko zwyczaju ganiania kur, ale niech mu będzie. I tak się dobrze nie niosły.

Na marginesie – chodzę słuchy, że na Kozich Skoczuszkach pojawił się duch. Ma postać białej kobyłki, która jakoby skacze po grzęzawisku jako po suchym gruncie, z oczu strzela płomieniami, a z jej nozdrzy leci dym (akurat to w tak zimną pogodę nieszczególnie mnie dziwi), i próbuje ugryźć albo kopnąć napotkanych podróżników. Przesądni wieśniacy składają jej ofiary z chleba i ziarna, które przyjmuje chętnie – duch duchem, ale z darmowego wiktu nie rezygnuje. Kuźma cięgle grozi, że ją złapie, ale zawsze ma ważniejsze rzeczy do roboty – albo ślęczy nad książkami, albo dach chałupy przecieka i trzeba naprawić, albo deszcz pada. Zdolny chłopak, ale jednak zbytnio ostrożny.

PS. Na Pańską propozycję objęcia kierownictwa Katedry Zielarstwa i Znachorstwa kolejny już raz odpowiadam kategoryczną odmową. To nie na moje zdrowie – na graby się wspinać.

Po raz pierwszy od siedemdziesięciu czterech lat krąg był zamknięty.

Arr'akktur tor Ordwist Szeonell westchnął głęboko, otworzył oczy i podniósł się z kamiennego łoża. Z braku przyzwyczajenia czuł dreszcze. Starszy z szacunkiem podał mu płaszcz. Arr'akktur podziękował krótko i narzucił go na nagie ramiona. Dotknął lewej piersi i w zamyśleniu roztarł między palcami grudkę skrzepłej krwi.

Od niedawnych wydarzeń ołtarz wywoływał we władcy lekki wstręt. Zostawił resztę uczestników ceremonii w jaskini i możliwie szybko wyszedł z powrotem na światło słoneczne.

Zielarka czekała na swojego władcę, siedząc na obrośniętym bluszczem kamieniu.

– Udało się?

– Tak.

– Dzięki bogom!

– A nie chcesz przypadkiem uhonorować bohatera, który odzyskał kamień? – zażartował Arr'akktur, siadając obok. Kella żartobliwie rozczochrała jego włosy – poufałość, dostępna tylko dla niej.

– Nie, nie chcę. I tak już zbyt wysoko zadzierasz nos, chłopcze. Opowiedz mi lepiej o swoich przygodach.

– A co tam opowiadać? – Arr'akktur machinalnie przeciągnął ręką po piersi, z której dawno już zmyły się czarne runy. – Miałem szczęście i tyle. Trafił mi się nekromanta nawet nie głupi… a kompletny idiota!

***