Выбрать главу

Pierwsze dziesięć minut przebiegło mniej więcej normalnie. Wyjaśniłam, że samochód pożyczyłam od niej jeszcze przed tym wszystkim, a potem jakoś nie miałam kiedy oddać, w co nie uwierzyli za grosz, następnie zaś dowiedziałam się, że moja synowa uciekła im w Rzepinie. Zdumiało mnie to śmiertelnie.

– Gdzie…?!

– W Rzepinie.

– A cóż, na litość boską, ona robiła w Rzepinie?!

– Prawdopodobnie wracała do Polski pociągiem…

– Przecież miała bilet na samolot! -wyrwało mi się niepotrzebnie.

– No właśnie. Miała. A wracała pociągiem. Prawdopodobnie wysiadła z niego, bo w Rzepinie już była samochodem, dużym fiatem. Miała czarną perukę. Oblała benzyną tamtejszego wywiadowcę i uciekła. Nie upieramy się, że to ona zabiła Mikołaja Torowskiego, ale sama ściąga na siebie wszystkie podejrzenia. Jeżeli nie popełniła zabójstwa, po co robi takie rzeczy?

– Sama chciałabym to wiedzieć – odparłam najszczerzej w świecie i zaniepokoiłam się porządniej. O co tu w ogóle chodziło? Była u tego Mikołaja, to pewne, pokazali mi jej odciski palców, twierdzili, że wyniosła torbę, zgadzało się. Poczułam się skołowana doszczętnie i nawet nie zamierzałam tego ukrywać.

Kwestia ukrywania czegokolwiek albo nie straciła jednakże nagle znaczenie, bo zadzwonił telefon. Po tym telefonie kapitan pamiętał o mojej obecności jeszcze tylko przez jedno zdanie.

– Nie – powiedział głosem jakby nieco znękanym. – Najmocniej przepraszam, wprowadziłem panią w błąd. W tym Rzepinie to nie była pani synowa.

– Tylko kto? – spytałam, zaskoczona, ale zlekceważył mnie i odpowiedzi udzielił swoim współpracownikom.

– Wcale nie peruka. Miała prawdziwe włosy…

– To po cholerę sikała na chłopaka benzyną?! -wrzasnął z irytacją podporucznik Werbel.

– Nie sikała – zaprzeczył kapitan, wciąż usiłując okazać opanowanie doskonałe. – To znaczy tak, ale nie specjalnie. Mówi, że to był przypadek. Bardzo przeprasza.

– To pewne?

– Gwarantowane. Sprawdzili dokładnie.

– Jasne pioruny, tyle godzin zmarnowane na obcą kretynkę! – zdenerwował się podporucznik Jarzębski. – Może ona w ogóle nie wysiadła w Rzepinie?!

– Gdzieś wysiadła, bo w Warszawie na dworcu jej nie było…

– Już w Poznaniu nie było -skorygował gniewnie podporucznik Werbel. – A wjechała, to pewne! Od razu dali cynk!

Możliwe, że w tym momencie pamiętali jeszcze, że tu siedzę, ale w chwilę później obecność osoby postronnej wyleciała im z głowy doszczętnie. Telefon zadzwonił ponownie. Wpływ informacji uwidocznił się na twarzy kapitana, zzieleniał, zacisnął usta, zamknął oczy, otworzył je i skończył z opanowaniem.

– Kto, do cholery, pilnował tej Kopczyk?! – wrzasnął strasznie.- Pies wyje…!

– Przecież ona nie ma psa…

– Obcy pies! Tam się coś stało!

– O, psiakrew…

Poderwało wszystkich trzech. Siedziałam jak mysz pod miotłą. Zrozumiałam, że na osobę nazwiskiem Kopczyk czyhali z rozczapierzonymi pazurami, spragnieni jej zeznań, tymczasem u owej Kopczyk wyje obcy pies, a zatem nie jest dobrze. Wypadli z pokoju. Delikatnie wyszłam za nimi, bo nie miałam zamiaru spędzić w komendzie reszty życia. Pomyślałam, że chyba obłęd Mikołaja musiał być mocno zaraźliwy, przeszedł nie tylko na moją synową, ale nawet na tych dochodzeniowców…

Wsiadłam do samochodu i przypomniałam sobie o torbie. Pomacałam pod fotelem, była na miejscu. Uspokoiłam się i odjechałam w głębokiej zadumie. Pies wył u Kopczyk. Co to może być, ta jakaś Kopczyk? Baba z pewnością, mówili o niej w rodzaju żeńskim. Najnowsza podrywka Mikołaja? Wnioskując z emocji, chyba została zamordowana… I gdzie, na litość boską, jest moja synowa…?!!! Kiedy w dziurce od klucza znalazłam karteczkę, nie podpisaną, ale za to z komunikatem o mieszkaniu ciotki, wyraźnie poczułam, jak spływa na mnie wonny balsam. Nareszcie! Dopiero teraz zrozumiałam, w jakim stopniu niepokoiłam się o nią i jak straszliwie dokopywał mi brak pojęcia o wydarzeniach. Dowiem się w końcu, o co tu właściwie chodzi, jadę natychmiast…!

Po czym gwałtownie zaczęłam myśleć. Nie zostawili mnie przecież luzem, śledzą bez wątpienia, jest pewne granitowo, że puścili za mną człowieka. Coś muszę zrobić, żeby zmącić obstawę, bo nie zamierzam doprowadzić ich do miejsca, gdzie znalazła pierwszorzędną kryjówkę. Taksówka oczywiście, broń Boże samochód, zmienić powierzchowność…

Na czwarte piętro przy Racławickiej kapitan Frelkowicz wdarł się w licznym towarzystwie, pełen najgorszych przeczuć. Otwarcie zamka zatrzaskowego trwało dziesięć sekund. Wewnątrz, tuż pod drzwiami, leżało dwa i pół kilograma wołowiny z kością na rosół, śmierdzące nieziemsko, i przez jeden piękny moment kapitan miał nadzieję, że na tym znaleziska się skończą, chociaż nigdy w życiu nie słyszał, żeby pies wył do mięsa. Nadzieja okazała się złudna. Właścicielka mieszkania znajdowała się nieco dalej i od razu było widać, że nigdy więcej przez nic nie wyjrzy.

– Tadzio miał rację, to jednak nie ona – mruknął podporucznik Werbel, kiedy lekarz stwierdził, iż zasadnicza zmiana w tym lokalu nastąpiła cztery dni temu. -Jej tu wtedy nie było.

– Co nie wyklucza, że to jedna szajka – zauważył sucho kapitan i przystąpił do pracy.

Podporucznik Jarzębski policzył na palcach.

– Wychodzi mi, że ktoś ją załatwił dzień przedtem, jak ten fiat utkwił w kraksie na szosie do Konstancina. Za Kowalskim i Głoskiem nikt jeszcze nie chodził. Popytać trzeba, może znów jakieś dzieci widziały…

– Zgadzam się, że oba zabójstwa są rezultatem tej twojej pierwszej afery – przyznał kapitan, nie kryjąc złego humoru. – Dopiero teraz widzę, że ten Torowski musiał bardzo dużo wiedzieć. Od razu ci powiem i nie ustąpię, jeżeli w dwa dni nie znajdziemy młodszej Chmielewskiej, zamykam starszą. I będę ją trzymał, aż tamta się znajdzie.

Podporucznikowi Jarzębskiemu dusza mówiła, że żadna Chmielewska w jego aferze nie siedzi, ale zeznania dusz nie są w policji brane pod uwagę. Zakłopotał się nieco, ocenił sytuację i pomyślał, że zapudlenie Chmielewskiej właściwie mu nie zaszkodzi, przeciwnie, szajka może się rozzuchwalić, widząc błędny trop. Osobista znajomość była tu nawet korzystna, łatwiej przyjdzie jakoś jej przetłumaczyć…

Praca śledcza zawrzała od pierwszej chwili i zanim skończył myśleć, wśród przeglądanych rzeczy znaleziono jeden zeszyt, który okazał się zgoła bezcenny. Trafił na to cudo podporucznik Werbel.

– Chłopaki, mam skarb! – oznajmił z triumfem, podnosząc się znad dolnej szuflady komody. – Proszę! I nie pod prześcieradłami trzymała, tylko tutaj, gdzie gwoździe i młotki. W życiu nie widziałem równie użytecznej statystyki!

Jarzębski i Frelkowicz rzucili się na niego i wszyscy trzej pochylili się nad grubym brulionem w kratkę. Ostatnie jego kartki istniały w podwójnych egzemplarzach, podłożono kalkę i każdy zapisek posiadał kopię. Kartki wcześniejsze były wyłącznie kopiami, oryginały zostały wyrwane i pozostały po nich wyraźnie widoczne strzępki. Treść zapisków przedstawiała się raczej monotonnie, ale dla czytających stanowiła lekturą sensacyjną i zachwycającą. Daty, godziny i określenia istot niewątpliwie ludzkich urzekły ich urokiem zgoła niebiańskim.

– Drugiego maja, 1990, szesnasta siedemnaście, fotograf, kreska, siedemnasta trzy – czytał kapitan w upojeniu. – Rozumiem, że o szesnastej siedemnaście wszedł, a o siedemnastej trzy wyszedł. Trzeciego maja, trzynasta dziewięć, mały kudłaty. Jedenastego, osiemnasta dwadzieścia trzy, duża czarna. Czternastego, osiemnasta dwadzieścia dwie, fotograf, kreska, osiemnasta trzydzieści siedem. Dlaczego przy tamtych nie ma kresek? Nie wchodzili…? Piątego czerwca, dwudziesta pięć, mały gładki, kreska, dwudziesta druga siedem. Tadziu, posiedzisz nad tym, chcę mieć oddzielnie tych z kreskami i tych bez. Popatrzmy na ostatnie dni… Jest!