Выбрать главу

Zapaliłam drugiego papierosa, uspokoiłam się, wypchnęłam z siebie poczucie niebezpieczeństwa. Zaczęła mnie ogarniać coraz silniejsza irytacja. Cholery można dostać z tymi chłopami, jak nie jeden, to drugi, po jakiego diabła ja się pozwalam wpędzać w takie kretyństwa?

Rozważałam tę skomplikowaną kwestię przez parę minut, po czym podniosłam się i udałam na taras. Robiło się coraz ciemniej, ale po drugiej stronie budynku świeciła jakaś lampa. Oszklone drzwi były bardzo porządnie zamknięte, zawahałam się przed tłuczeniem szyby i pomyślałam o oknach. Obeszłam dom dookoła, znalazłam jedno otwarte. Małe i wąskie, należało do komórki przy kuchni. Przywlokłam kilka cegieł, parter był tu wysoki, na coś musiałam się wspiąć, jeśli chciałam uniknąć skakania, łapania się za parapet i zdzierania skóry z rąk i nóg. Wlazłam na cegły, zajrzałam, poświeciłam, ujrzałam w głębi drzwi do kuchni, na szczęście uchylone.

Byłam już w połowie drogi, kiedy usłyszałam warkot. Ktoś nadjeżdżał, obejrzałam się, zobaczyłam zbliżające się światła. Nie furgonetka, osobowy samochód. Przyśpieszyłam przełażenie dość gwałtownie, nic gorszego, niż dać się złapać w takiej idiotycznej pozycji, mogłabym ewentualnie wierzgać, ale to radość krótkotrwała. Przecisnęłam się przez wąskie okienko i wylądowałam na podłodze schowka, głową w dół. Zdążyłam w ostatniej chwili, światła omiotły ścianę budynku i samochód zatrzymał się przed bramą. Silnik zgasł, zapanowała cisza.

Zbierałam się z podłogi powoli, żeby nie robić hałasu, leżały tu jakieś rupiecie, musiałam je obmacywać, bo świecić chwilowo nie należało. Z samochodu ktoś wysiadł, trzasnęły drzwiczki, usłyszałam szczęknięcie skobla, skrzyp bramy, kilka ostrożnych kroków po rozsypanym gruzie i znów wszystko umilkło. Tamten ktoś się nie ruszał, zamarłam również, niepewna jego zamiarów i zaniepokojona, że może dostrzegł z daleka błysk mojej latarki i skrada się teraz, żeby mnie zaskoczyć. Kto to w ogóle jest? Osobowy samochód, tamci odjechali furgonetką… Ale miał klucz od bramy…

Dźwięk, który rozległ się nagle na dziedzińcu, zmroził mi krew w żyłach. Był jakiś dziwny, do niczego nie podobny, głośny, przenikliwy, chociaż chrypiący i zawierał w sobie wyłącznie literę e. Zabrzmiał, powtórzył się i połączył z ludzkim głosem.

– A pódziesz! – wrzasnął ktoś wściekłym szeptem. – Won, cholero!

Dziwny dźwięk znów się rozległ, chrypiał przeciągle raz za razem, zaryzykowałam, podniosłam się na nogi nieco żwawiej, bo tamto coś mnie zagłuszało, jednym okiem wyjrzałam przez okienko.

Jezus Mario, koza…!

Wielka, czarna koza z wyjątkowo agresywnymi, sterczącymi rogami atakowała jakiegoś faceta, mecząc przy tym przeraźliwie. Surrealizm, jak Boga kocham… Facet uskakiwał przed nią i opędzał się, ona zaś z dzikim uporem usiłowała wziąć go na te wielkie, prawic proste rogi. Co tu robiła, Bóg raczy wiedzieć, pewnie przyszła ze wsi, może została specjalnie znęcona, żeby stróżować zamiast psa. Którędy wlazła, ogrodzone przecież… Nie była uwiązana, miała pełną swobodę działania. Zręczność, jaką wykazywała, była wręcz niewiarygodna. Dziedziniec zawalony był wszelkim budulcem i rozmaitymi odpadkami, omijała je z gracją, niczego nawet nie trąciła kopytkiem i twardo pracowała nad facetem. Udało jej się zaczepić połę marynarki i rozdarła mu kieszeń. Facet chwycił jakiś drąg, próbował ją rąbnąć, ale nie było siły, istna baletnica, zgoła cyrkówka, unikała drąga, jakby miała w sobie radar.

– Poszła, ty świnio! – sapał z furią, wyraźnie podszytą rozpaczliwym popłochem. – Won, żebyś zdechła, ty kurwo głupia! Odpieprz się! Ja cię zarżnę własną ręką, czego ty chcesz ode mnie, paszoł won, zarazo wściekła!

W świetle lampy scena była doskonale widoczna, wyglądało to jak coś pośredniego pomiędzy walką byków a skocznym tańcem ludowym. Koza miała zdecydowaną przewagę, upór zaś wykazywała nie kozi, a wręcz ośli. Facet w skokach i pląsach starał się zbliżyć do drzwi budynku.

Udało mi się stłumić chichot, po czym z wielkim żalem oderwałam się od przedstawienia. Przedmiot niechęci kozy zamierzał wejść do domu, gdyby utkwił na parterze, uniemożliwiłby mi przejście do piwnicy. Może w ogóle tu nocował. Miałam ostatnią okazję, we dwoje z kozą robili dość hałasu, żebym się nie musiała przejmować. Mogłam sobie nawet poświecić, najwyraźniej bowiem nie widział nic dookoła, tylko te ostre, wojowniczo nastawione rogi.

Trochę po omacku, a trochę przyświecając sobie pod nogi, przemknęłam do klatki schodowej i ruszyłam w dół. Przedarłam się przez resztki waty szklanej i jakieś rury, przedostałam do pomieszczenia, w którym znajdowało się ukryte zejście do podziemi. Zatrzymałam się i posłuchałam, dźwięki dobiegały przez okienko pod stropem.

Wojna z kozą trwała, ale zbliżała się do drzwi. Wśród wściekłych okrzyków i gniewnego meczenia usłyszałam grzechot zamka, prawdopodobnie jedną ręką się opędzał, a drugą przekręcał klucz. Do tych drzwi też miał klucz, a zatem był tu prawnie i legalnie, w przeciwieństwie do mnie…

Wdarł się wreszcie do wnętrza i gruchnął za sobą drzwiami, odgradzając się od kozy. Usłyszałam go na schodach, schodził w dół, też do piwnicy, mamrocząc coś pod nosem i sapiąc. No, owszem, szczuplutki nie był, te pląsy musiały dać mu trochę do wiwatu, powinien chyba codziennie spotykać się z tą kozą, traktując to jako kurację odchudzającą.

Dałam sobie spokój z jego nadwagą, bo znalazłam się w zdecydowanym niebezpieczeństwie. Szedł tu, akurat do tego pomieszczenia, powinnam się schować, gdzie, u diabła?! Rupieci było dużo, ale wszystkie pod nogami, w dodatku nie widziałam ich wyraźnie, a sama świecić już nie mogłam, wróg był tuż. Wcisnęłam się w kąt za jakimiś deskami.

Ściśle biorąc, postanowiłam wcisnąć się w ten kąt i zamiar nawet spełniłam, ale wypchnęło mnie stamtąd w jednym mgnieniu oka. Na karku, na szyi, na głowie poczułam nagle zwoje pajęczyny i razem z tą pajęczyną coś, co z pewnością było pająkiem. Nie mam przesadnej abominacji do pająków, ale ten niespodziewany, bezpośredni kontakt okazał się silniejszy ode mnie. Szarpnęłam się odruchowo, miotnęłam do przodu i dokładnie w tym momencie kozi wróg zapalił w piwnicy światło. Nie był to blask potężny, zaledwie żaróweczka pod sufitem, ale wystarczyło.

Mój ruch zwrócił jego uwagę. Spojrzał na mnie, na moment skamieniał, wydał z siebie jakiś przedziwny odgłos, zachłyśnięcie jakby, zdążyłam sobie uświadomić, że dokładnie taki dźwięk wydaje odetkana gwałtownie rura kanalizacyjna, rzucił się do tyłu, zaczepił nogą o którąś rurę i runął na wznak, waląc łbem w pierwszy stopień klatki schodowej.

Matko jedyna moja…!

Dopadłam go w panice. Tego tylko mi jeszcze brakowało, żeby się zabił, o Mikołaja już jestem podejrzana, o jego babę pewnie też, teraz trzeci trup, trzeciego już by mi chyba mi darowali. Czego się w ogóle rzuca, epileptyk, czy co? Może naprawdę cierpi na jakieś konwulsje, koza go zdenerwowała i proszę, na mnie padło… Z łomoczącym sercem, zaniepokojona śmiertelnie, przyklękłam, nie wiedziałam, gdzie go macać, trochę się brzydziłam, nigdy nie miałam w sobie skłonności pielęgniarskich. Oddycha czy przestał…? Do szukania lusterka nie byłam zdolna, przyłożyłam mu do ust szkło latarki, może trochę gwałtownie mi to wyszło, chyba rzetelnie rąbnęłam go w zęby. Szkło zamgliło się od razu, o chwała Ci, Panie, żywy…!

Przemogłam się, pomacałam puls, dotknęłam klatki piersiowej przez koszulę, serce mu biło, nawet porządnie i regularnie. Rozbity zatem miał tylko łeb, zastanowiłam się, czy nie zdjąć go z tego stopnia klatki schodowej, ale po namyśle uznałam, że wszelki ruch ma prawo mu zaszkodzić. Kark sobie może nadwerężył albo coś w tym rodzaju, lepiej nie dotykać, od takich rzeczy są lekarze. Ostatecznie mogę mu coś podłożyć.