Выбрать главу

– Diabła płci żeńskiej mamy z głowy – stwierdził z wyraźną ulgą podporucznik Werbel. – Może to kolporterka, zielone rozprowadza za granicą w krajach nisko rozwiniętych.

– Młoda była dosyć – dołożył majster.

– Młoda czy stara, pod tym względem bez różnicy…

– I nawet ładna. I taka dosyć sympatyczna. Panie śledczy, ja to wszystko mówię od razu, bo mi głupio, że tak ją wpuściłem, znaczy wcale nie wpuściłem, byłem z nią cały czas i na ręce patrzyłem, ale bym nie chciał, żeby na mnie co padło. Trochę to może było z zaskoczenia, bo jak ją zobaczyłem w bramie, w pierwszej chwili myślałem, że mi się w oczach mieni. Czarna taka okropnie, tylko jej te oczy błyskały. I zęby.

– Nic na pana nie padnie – zapewnił kapitan i odwrócił się do Werbla. – Może i rzeczywiście… Przyjechała po towar, pojęcia jeszcze nie miała o ostatnich wydarzeniach… Co Tadzio tam znalazł?

– Jeszcze nie wiem. Mamrocze, że skarby Sezamu. Kapitan znów zwrócił się do majstra, który nagle okazał się świadkiem wysoce użytecznym.

– A ta koza to jak tu włazi?

– A cholera ją wie. Zawsze sobie rogami jakąś deskę odbije. Po prawdzie, to nawet nie sprawdzamy, bo do pilnowania lepsza niż pies. Co komu szkodzi, niech sobie zbytkuje…

Na dziedzińcu pojawił się podporucznik Jarzębski, promieniejący wewnętrznym, osobistym blaskiem. Do łona przyciskał wielki tobół, wysoce skomplikowany, złożony z jednego chlebaka, kilku toreb, pliku papierów, kartonowych teczek, kawałków drewna i ziemi. Podszedł do kapitana i usiłował mu coś z tego wszystkiego zaprezentować, ale trudności okazały się nie do przełamania. Pokazując jedno, zgubił drugie, spróbował schylić się po zgubione i postradał blisko połowę brzemienia. Przykucnął, pozbierał, ale nie mógł się podnieść bez ponownego gubienia. Kapitan patrzył na to wzrokiem pełnym zrozumienia, przykucnął również. Dobił do nich podporucznik Werbel, zawahał się i przystosował do sytuacji. Wszyscy trzej tkwili w kucki nad stosem dowodów rzeczowych.

– To u niego było to wstrzymane przeszukiwanie – powiedział Jarzębski triumfująco. – Proszę! Zaraz, gdzie to jest…? Tu, proszę! Nic się podobno nie trzyma tak twardo jak gnidy! Wynosił chyba, bo pod ziemią było…

– Co ci tam z tego wychodzi? – zainteresował się kapitan. – Ciągnie dalej czy przestał?

– Ciągnął do ostatniej chwili, więcej nie zdążyłem… Masz coś dla mnie, czy mogę wracać do komendy? To jest skarb i niech się nim zajmę, dwanaście lat o czymś takim nikt nie śmiał marzyć, wy tu sprawdzajcie, co chcecie, mnie nie obchodzi, znaczy, owszem, obchodzi, tam są biliony w fałszywej walucie, trzeba zabezpieczyć, sam nie uniosę, maszyna stoi, reszta też…

Kapitan Frelkowicz przerwał swojemu podwładnemu dość stanowczo, bo podporucznik Jarzębski prezentował coś w rodzaju służbowej histerii. Uniósłszy się do pozycji pionowej, zwolnił go z obowiązków na miejscu, odesłał do komendy i zalecił kierowcy zwrócenie bacznej uwagi na to, żeby podporucznik nigdzie nie wysiadał i w nic się nie wdawał po drodze. Zarazem wezwał na wczesny poranek posiłki, bo istotnie opróżnienie piwnic z materiałów przestępczych wymagało siły fizycznej i środków transportu.

Podporucznik Werbel noc sobie darował, od rana zaś z wielkim zapałem oddał się poszukiwaniu diabła. Czarną kozę znał już osobiście i wszystko o niej wiedział, Murzynka jednakże przysporzyła kłopotów. Zainterpelowany w tej kwestii projektant ze zdumieniem i oburzeniem wyparł się jakichkolwiek związków z rasą inną niż biała, odżegnując się także od wyposażenia kuchni.

– Co to za firma i kogo tam w niej mają, to ja nie wiem -rzekł stanowczo. – Wszystko płynne, z tym, że ja z nikim nie pertraktowałem. Żona inwestora sama chciała i w ogóle uparła się przy tym.

Podporucznik Werbel uwierzył mu bez zastrzeżeń, instynkt śledczy bowiem powiadomił go, że facet mówi prawdę. Przez telefon dowiedział się, że żona siedzi przy mężu i pojechał do grójeckiego szpitala. Nie miał czasu wysyłać wezwań i czekać na przybycie świadka, szedł za ciosem w dużym pośpiechu.

Poszkodowany właściciel nieruchomości wracał już do zdrowia i nie wzbraniano mu rozmowy. W odniesieniu do urządzeń kuchennych nie miał żadnego zdania, interesowały go wyłącznie armatury łazienkowe, za które zapłacił jakieś potworne pieniądze i w napięciu czekał na dostarczenie towaru. Nie poszedłby tam wcale, bo tej kozy nienawidzi i boi się jej panicznie, zaraza jakaś, upatrzyła go sobie szczególnie i czeka zawsze na niego jak umówiona, ale te armatury go gnębiły, no więc zaryzykował i proszę, z jakim okropnym skutkiem…

Żona siedziała obok i przerwała zwierzenia.

– A mówiłam, jechać wcześniej, jak tam jeszcze ludzie byli! Albo zapłacić chłopu za kozę i do rzeźni…

– Ale jakie do rzeźni, no coś ty, mówiłem sto razy, prędzej sam by poszedł do rzeźni…

Podporucznik wtrącił się w scysję małżeńską możliwie taktownie i delikatnie. Spytał o te urządzenia kuchenne. Małżonka z łatwością zmieniła temat, zgadzało się, rzeczywiście chciała sama, bo żaden chłop, obojętnie, projektant czy artysta, na kuchni się nie zna i nie powinien się wtrącać. Nic jednakże jeszcze nie zaczęła załatwiać i z żadną firmą nie rozmawiała, a już szczególnie murzyńską. Oglądała tylko prospekty, szwedzkie i francuskie, te szwedzkie więcej się jej podobały, a o żadnej Murzynce nie wie…

W tym miejscu podejrzliwym okiem łypnęła na męża. Podporucznik Werbel miał podobną myśl, więc spojrzał z zainteresowaniem. Pan Roszczykowski, z racji głowy, mógł być podatny na wzruszenia, ale żadnego zmieszania ani niepokoju nie okazał. Wzruszył ramionami, które miał nieuszkodzone.

– Ja blondynki lubię, panie poruczniku – wyjaśnił pobłażliwie. – Prawdziwe, takie jak moja żona. Na czarne nawet nie patrzę, a te utlenione rozpoznaję od pierwszego rzutu oka. Różnie mnie można oszukać, ale akurat nie tu.

Szczera prawda, bijąca ze szpitalnego łóżka, kazała podporucznikowi opuścić budowlę w takim samym pośpiechu, w jakim od niej przybył. Już wiedział, że tu żeru nie znajdzie, piekielnej Murzynki należało szukać gdzie indziej.

Podporucznik Jarzębski histerii się wyzbył, ale euforia mu pozostała. Wygrzebany z ogrodniczej ziemi łup obciążał wprawdzie głównie jedną osobę, jakiegoś Adama Grodziaka, na ile można było się zorientować, specjalistę od zdjęć, ale przy nim wychodziło jeszcze paru innych, w tym szef całego przedsięwzięcia. Szef wychodził słabo i zakres wiedzy o nim koniecznie trzeba było rozszerzyć, dostojników państwowych bowiem bez rzetelnych dowodów ruszyć nie sposób. Miał już dowody prawie rzetelne i to „prawie” doprowadzało go do białej gorączki.

Adam Grodziak, postać nowa, najprawdopodobniej padł ofiarą szantażu, na co wskazywało podpisane przez niego smętne wyznanie na piśmie. Podskubywał z lekka pornografię w czasach, kiedy sama myśl o niej stanowiła przestępstwo straszliwe i ustrojowi grożące, bał się odpowiedzialności i w fałszerskiej imprezie uczestniczył w jakimś stopniu pod przymusem. Okoliczności łagodzących w jego wypadku można się było doszukać bez trudu, dzięki czemu urastał do roli koronnego świadka. Widniejące w notesie Mikołaja Torowskiego inicjały A.G. bez wątpienia odnosiły się do niego. Torowski trafił bezbłędnie, możliwe, że Grodziak zwierzył mu się i szlochał w kamizelkę, gorliwie donosząc, co mu w rękę wpadło. Wizyty fotografa zapisane były porządnie w zeszycie nieboszczki Adeli Kopczyk i wszystko się zgadzało. Współpracowali na bazie presji moralnej. Jarzębskiemu prawie żal się zrobiło tego Grodziaka, z jednej strony fałszerze, z drugiej rozszyfrowujący ich z podstępną zaciętością denat, w środku nieszczęsny Adam, dwustronnie maltretowany… Nerwicy mógł chłopak dostać, ale znaleźć go należało za wszelką cenę!