Выбрать главу

Wiosną zaś ze stołecznego dworu przysłano wieści o nieudanej wyprawie. Obu braci Warka zarąbano gdzieś przy brzegach Pomortu i stary kniaź upraszał, by Czerwienieć zatrzymał chłopaka na dłużej przy sobie. Na wszelki wypadek, bo na dworze też niepokoje nastały: kniahini bardzo zachorzała i wiele gadano o truciźnie. Czerwienieć trochę się zafrasował. Nie widziało mu się słusznym, by sinoborski dziedzic rósł pospołu z synem żalnickiego kniazia. Ale nijak było mu oponować.

Chłopcy chowali się wśród drużynników. Wkrótce Czerwienieć pokłócił się na wiecu z panem pobliskich włości i Wark miał sposobność przypatrzeć się północnym waśniom. W środku nocy wojownicy zakradli się pod wraży dworzec i podpalili go cichaczem. Drzwi i okna starannie zaparto, a mieszkańców, gwoli zapobieżenia dalszym niesnaskom, uwędzono w środku. Warkowi bardzo się ten północny zwyczaj spodobał, co nie wróżyło zbyt dobrze jego przyszłym poddanym. Czerwienieć nie bez złośliwości zauważył, że możnowładcy będą musieli stawić czoło kilku odświeżającym nowościom.

Ani się obejrzał, jak we dworzyszczu zalęgła się cała gromada wyrostków. Zwabieni opowieściami o dziecku, które jeździło w kohorcie boga, i sposobnością wkupienia się w łaski następcy tronu synowie wielkich rodów ściągali do Czerwienieckich Grodów jak muchy do lepu. Czas jakiś polowali na wilki, łowili biełuchy przy brzegach Orrth, a przeważnie włóczyli się bez celu po okolicy. Póki nie znaleźli sobie lepszej rozrywki.

Czerwienieć nigdy nie dowiedział się, kto pierwszy wpadł na ów świetny pomysł: ani Wark, ani Koźli Płaszcz nie chcieli wyjawić tajemnicy. Dość, że kilka tuzinów narwanych szczeniaków zaczęło ni stąd, ni zowąd tłuc Pomorców. Na rybackich łodziach wyprawiali się na pomorckie wysepki, północnym obyczajem podpalali nocką osady, a w przypływie animuszu potrafili uderzyć i na wojskowy garnizon. Wszelkie wędrówki stały się nagle dla Pomorców bardzo niebezpieczne, a kilka statków rozbiło się przy czerwienieckim brzegu po tym, jak ktoś rozpalił na skałach fałszywe ogniska. Napadali podstępnie jak dzikie psy, kąsali i uciekali do grodziszcza. Na północy zaczynano ich nazywać wilczą kohortą.

Zabawa była przednia – choć ludzie Zird Zekruna wpadali w coraz większą wściekłość – póki szczeniaki nie wybrały się na prawdziwą wyprawę. Lód trzymał mocno, więc umyślili sobie, że przekradną się Przesmykiem Sokolnickim na sam Pomort. Na szczęście któryś wydał się przed służebną. Zaniepokojona dziewczyna opowiedziała o wszystkim klucznicy, a Czerwienieć niezwłocznie wysłał młodzikom na odsiecz własną drużynę.

– I co my teraz zrobimy? – powtórzył chłopak. – Wasi Pomorców precz odrzucili, ale ci wiedzą ninie, gdzie siedzim.

Czerwienieć pociągnął osełką. Topór zaśpiewał.

– Zostawcież wreszcie toporzysko! – żachnął się ze złością Koźli Płaszcz. – Rady mi trzeba!

– Ano trzeba – zgodził się flegmatycznie Czerwienieć. – Tyle że nierychło o nią prosić przychodzisz. Nie radziłeś się mnie, kiedyś gromadę durnych dzieciaków judził. Ani wtedy, kiedyście na tą niedorzeczną wyprawę szli. Ciebie Sorgo chroni. A co z innymi?

– Mnie się widzi – klucznica grzebała ożogiem w palenisku – że rychło Pomorcy na Czerwienieckie Grody uderzą.

– Trzeba obronę gotowić – przytaknął chłopak.

– Trochę późno – mruknął Czerwienieć. – Trzeba juki na drogę pakować.

– Nie od razu się przedrą! – zaprzeczył zapalczywie chłopak. – Zdążymy wici po sąsiadach obesłać.

– Ja nie o Pomorcach mówię – wzruszył ramionami Czerwienieć – tylko o sinoborskim kniaziu. O Krobaku.

– O Krobaku? Ojcu Warka?

– Jak ci się zdaje – Czerwienieć odłożył topór i popatrzył chłopakowi prosto w oczy – czemu on Warka z dworu odesłał? Czemu wyprawił syna do dziczy, gdzie ani obyczajów dwornych, ani zabaw przynależnych następcy tronu nie dostaje? Dla kaprysu?

– Nie wiesz – pokiwał głową. – To ci rzeknę. Kniaź przemyślny jest i chytry jako liszka, on dla kaprysu ani pchły nie zdusi. Posłał syna na północ, bo tu się w całym Sinoborzu najlepsi wojownicy rodzą. Bo czas takowy idzie, że się kniaziowskie dziecko za młodu musi do wojaczki wprawiać. I przyjaciół jednać niezawodnych. Takich, którzy dotrzymają mu słowa, kiedy nastanie czas.

– Rozumiem – wtrącił niepewnie chłopak.

– Nic nie rozumiesz! – warknął Czerwienieć. – Co mi tu, w tej izbie, rzekłeś? Rozkazałem Warkowi. A kto ty jesteś, żeby jemu rozkazywać?!

– Wark jest synem kniazia – ciągnął spokojniej. – I jeśli ma po ojcu władać Sinoborzem, nie godzi się, by słuchał byle przybłędy. Choćby tym przybłędą było dziecko z kohorty Org Ondrelssena Od Lodu. Kniaź nam nie wybaczy. Nie tego, że wygubiłeś w Sokolnickim Przesmyku dzieci najmożniejszych sinoborskich rodów. Kniaź nie daruje, że oni szli za tobą, nie za jego synem.

– Jest jeszcze coś – klucznica odłożyła pogrzebacz i wygładziła fartuch. – Nie dzieckoś, nie czas ci się w Czerwienieckich Grodach przyczajać. Bo tyle dopniesz, że osiądziesz w jakimś grodku z kłótliwą niewiastą i gromadką umorusanych bachorów, co się będą z psami pospółek w popiele bawić. Nie wiem. Może ci się spodoba – uśmiechnęła się krzywo. – Może nawet od święta przydybiesz gdzieś Pomorca albo dwóch i flaki im wyprujesz.

– Łacniej oni ciebie przydybią – wtrącił Czerwienieć. – Do wojaczki prócz chęci rozumu trzeba.

– Po mojemu – mówiła stara – to nadszedł czas na południe pociągnąć. Jeszcze tam twój stryj, Jastrzębiec, przewodzi rebelii na Półwyspie Lipnickim. I masz siostrę, którą Wężymord wywiózł nad Cieśniny Wieprzy.

– Pojadę z wami. – W na wpół uchylonych kuchennych drzwiach stał Wark. Rękę miał ciasno obwiązaną szmatami.

– Nie, nie pojedziesz – spokojnie odpowiedział Czerwienieć. – Wrócisz do ojca. I ani słowem nie piśniesz, coś tu usłyszał. Bo zgaduję, że dość podsłuchałeś.

Młody kniaź podrzucił głową. Jak Koźli Płaszcz, był odziany na północną modłę, zaś włosy, zwyczajem wojowników, splatał w dwa sięgające ramion warkocze. Ale twarz miał bardzo młodą, prawie dziecinną, z rzadkimi kępkami jasnych kłaczków na brodzie.

– Wszystko słyszałem – przyznał hardo. – Ale durny nie jestem i żalnickiego pisma też mnie dobrze wyuczono. Wiem, co za miecz na plecach nosisz – rzucił Koźlarzowi przepraszające spojrzenie. – Znam słowa na nim wyryte. Przecież nie wydałbym kuzyna.

– Siostrzeńca – poprawiła klucznica.

– Co?

– Jest ci siostrzeńcem – wyjaśniła oschle. – Starszym ładnych kilka lat, ale synem twojej rodzonej siostry. Twój ojciec wcześnie zabrał się do płodzenia dzieci.

– Wszystko jedno! – niknął. – Siostrzeńca też bym nie wydał.

– Nie składaj obietnic, dziecko – upomniała go z drwiną. – Zwłaszcza takich, których potem możesz żałować. Bo kniaziowi nie przystoi.

Pryszczate oblicze Warka gwałtownie pokraśniało. Wymamrotał pod nosem coś okrutnie plugawego i uciekł z izby.

– Wark nigdy by… on nigdy… – zająknął się Koźli Płaszcz. – To niegodziwe, coście rzekli… niesprawiedliwe.

– Wiedziałam, że z tej komitywy z kniaziowskim szczenięciem nieszczęście się musi trafić – skrzywiła się klucznica, – Że sobie dzieciak pańskimi durnotami głowę nabije. Niegodne, niesprawiedliwe, aż zęby cierpną od słuchania. Może ci Wark obietnic dochowa, synu. Pierwsza mu się wtedy pokłonię. Ale jak dłużej po bożym świecie pochodzisz, więcej zobaczysz, wtedy sobie o sprawiedliwości pogwarzymy. Na razie pójdę ci gacie i koszu – liny przygotować. A i Warkowi przyda się kniaziowski tyłek na drogę opatrzeć! – Zebrała spódnicę i wymaszerowała majestatycznie.