– To już teraz ruszać mamy? – cokolwiek żałośnie spytał chłopak. – Tak znienacka?
– A co żeś chciał? – zniecierpliwił się Czerwienieć. – Fanfar?
Przez cały dzień Czerwienieć nielitościwie poganiał konie i wiedział, że chłopak ledwo trzyma się w siodle. Ale nie miał ochoty przystawać. Krótko po zmierzchu wyjechali na wysoką przełęcz, skąd rozciągał się widok na rozległą równinę, na której pobudowano czerwienieckie grodziszcze.
– Co to? – chłopak wskazał rozlaną po horyzoncie pomarańczową łunę.
– Płoną czerwienieckie grody. – Spod kaptura widać było jedynie oszronioną brodę Czerwieńca.
– Płoną? – powtórzył niepewnie. – Jakże to?
– Pomorcy musieli się pospieszyć – wyjaśnił beznamiętnie. – Myślałem, że nie uderzą przed świtem.
– Wiedzieliście? – głos chłopaka załamał się, przeszedł w wysoki pisk. – Wiedzieliście i nic nie zrobiliście? Zupełnie nic? Zostawiliście wszystkich na rzeź, byle tylko unieść własny kark? Jak mogliście!
– Ano mogłem! – odparł Czerwienieć twardo. – Aby wyprowadzić z pożaru dwóch szczeniaków. Zbyt durnych, żeby to zrozumieć. Więc przypatrz się dobrze. Bo tam płonie dziecko, które jeździło w kohorcie boga. Drużynnicy będą przysięgać, że Pomorcy zarąbali mnie na podwórcu mojego własnego grodu. I będą przysięgać, że wichrowe sevri przybyły po umierające dziecko z kohorty Org Ondrelssena. Że morze zabrało swój dar. – Dobiegło go coś, jakby zduszony szloch, ale nie przerywał. – Będą tak mówić nawet na torturach.
– I dlatego trzeba, abyś się przypatrzył tym ogniom i dobrze je zapamiętał. Nie raz jeszcze będą dla ciebie i za ciebie ludzie umierać. Moi wojownicy nie pytali, czemu wysyłam ich na śmierć. Może i ciebie kiedyś nie będą pytać. Ale kniaziowska powinność jest wiedzieć. I pamiętać. To jest pierwsze miasto, które płonie za twoimi plecami. Będą następne.
– Drugie – bardzo cicho powiedział chłopak.
– Co?
– Drugie. Widziałem już, jak płonął Rdestnik. Cytadela ojca.
– Prawda – zgodził się Czerwienieć. – Ale teraz powędrujemy na południe. Może odwiedzimy twojego stryja na Półwyspie Lipnickim, ale myślę, że ruszymy jeszcze dalej. Trzeba ci się wiele nauczyć, przypatrzeć Krainom Wewnętrznego Morza. Tak – powiedział powoli. – Myślę, że już czas. Chyba taka nasza natura, by wierzgać i opierać się przeznaczeniu. Ale Białobrody powiedział mi, że się przemogę. No, i na koniec przemogłem się. Nie ma Czerwienieckich Grodów i nie będziesz mnie dłużej wołać Czerwieńcem, tylko Przemęką.
– Ano, osłuchałem się o tym żalnickim wypędku – pokiwał głową Mroczek, ongiś kupiec bławatny. – Zdrowo on musiał pomorckim kapłanom krwi napsuć, bo starczy o nim wspomnieć, a klną jako hycle. Myśmy się tu z rana pod bramami w klasztorze Zird Zekruna przytaili. A że mojego, tfu, pana, zaraza na jego głowę, do kompanii kapłaństwo przypuściło, tom i ja się wiele wywiedział. Ty nie uwierzysz, Twardokęsek, jak ludzie po próżnicy ozorami mielą…
– Nie, żebym nie był ciekaw – podjął, przepijając do zbójcy. – Ale coś oni za chętnie przy mnie swoje sekreta odsłaniali. Coś za bardzo im się widzi, żem ja ze szczętem ich. Nic, na razie przydusili mnie za gardziel, ani zipnę. Niech no jednak sposobność się trafi, a czmycham co rychlej. Bo my się oba w takie gówno, Twardokęsek, wpakowali, że tu ani gardłem się wypłacić. Ja żem takie rzeczy oglądał – ręce poczęły mu się trząść, ledwo zdołał gąsior odstawić – że to już nie kryminał…
– Widzi mi się – podjął po chwili – że pomorccy kapłani z dawna mieli baczenie na to żalnickie książątko. Od lat. Tyle że go sięgnąć żadnym sposobem nie potrafili, bo się daleko na południu zasadził. Het za Turznią, za tymi górami wielgachnymi, gdzie norhemni żyją, jeszcze dalej, tam, gdzie jeno szczeżupińskie okręty pływają. Bajali kapłani, że są tam kraje, królestwa niezmierne, gadali też, jak się zwą, ale nie pomnę, taka to była dziwaczność. I tam się książątko za zaciężnego miało najmować.
– A ninie wraca – wykrzywił się Twardokęsek. – Pewnikiem go szczeżupiński okręt w kraj Fei Flisyon przywiózł i takeśmy się w Tragance uwidzieli. Ot, jak biednego nieszczęście zawdy doścignie.
– Ani zgadujesz, jakie nieszczęście – krzywo uśmiechnął się Mroczek. – Ani zgadujesz…
Pan Krzeszcz niechętnie budził się z pijackiego snu. Właściwie zamierzał przedrzemać do południa, albo jeszcze lepiej, do samego zmierzchu, póki łeb nie przestanie ćmić, a kark nie straci bolesnej sztywności. Pod łokciem dzierżył niemal opróżnione dzbanisko. Wczoraj, widać natchniony szczęśliwą myślą od jakiegoś boga, napełnił je serwatką i od czasu do czasu, kiedy suchość w gardle stawała się zbyt nieznośna, nie otwierając oczu, pociągał pokaźny łyk. Nie zrażało go przytłumione beczenie kóz ani smród dobywający się z kąta chaty, gdzie zeszłego wieczoru ulżył sobie któryś z jego kompanów od kielicha. Spał. Chrapał błogo. Śnił.
Przez podłożone pod głowę ramię przebiegła mu dorodna jaszczurka. Pan Krzeszcz poderwał się gwałtownie, otrząsnął. Gadzina smyrgnęła ze stołu, tylko zielony ogon zamachał szyderczo po klepisku. Z nagła wszystko stało się okrutnie wyraźne: skisły zaduch, zgnilizna w gębie i cała mizeria obecnego położenia.
Pan Krzeszcz włóczył się po Górach Żmijowych z dobry tuzin lat i w księstwach Przerwanki nie znalazłbyś ni jednej włości, której by nie przemierzył. Z początku popasał w pańskich dworcach. Przyjmowano go gościnnie, bo w górach ludzie zwykle są wędrowcom radzi. Pan Krzeszcz palce za pas zatykał, brzuch dumnie wprzód podawał i prawił o swych dawnych wojennych przewagach. Kiedy zaś opowiadał o niecnej zdradzie Pomorców, o tym, jak żalnickiego kniazia w jego własnej stolicy pomordowali, szczere niebieskie oczy pana Krzeszcza zachodziły łzami, a spojrzenie przesuwało się od twarzy do twarzy, jakby szukając u nich zaprzeczenia. Słuchano go też chętnie, może nawet chętniej niźli innych, a w tamtych czasach wielu było takich, którzy uchodzili z ogarniętych zawieruchą Żalników.
Potem jednak w Górach Żmijowych z wolna zrozumiano, że piraci bynajmniej nie zamierzają złupić Żalników i umknąć na Pomort. Kiedy przewodzący frejbiterom Wężymord obwołał się kniaziem, ludzie chwytali się za głowy z zadziwienia, co to się na świecie porobiło. Nic to, powiadano, jest jeszcze Jastrzębiec, starego kniazia brat, on piratów wypędzi i po krewnym koronę weźmie. Ale z czasem stawało się coraz wyraźniej szym, że rebelia przygasa, a Wężymord spycha Jastrzębca coraz dalej ku morzu. Darmo pan Krzeszcz targał posiwiały wąs, darmo jego oczy zachodziły łzami. Panowie Przerwanki dąsali się jeszcze trochę, ale później jeden za drugim zaczęli wysyłać poselstwa do Wężymorda. Ostatecznie, jak sobie skwapliwie powtarzano podczas wspólnych biesiad, nie mamy żadnych powodów, by żałować starego Smardza. Łotr był to i niegodziwiec, jakich na bożym świecie mało. Trzeba się co rychlej z Wężymordem uładzić, gorszym niźli Smardz nam nie będzie, a może się co na lepsze odmieni. I coraz mniej chętnie witano pana Krzeszcza w książęcych dworcach.
Zrazu nie pojmował on przyczyn owej odmiany. Więcej, ani samej odmiany w czas nie dostrzegł, bo niby panowie nie wychodzili już go witać na dziedziniec i nie sadzano go na samiuśkim szczycie stołu, obok gospodarza, ale przecież panu Krzeszczowi nie o to szło. Wciąż perorował z zapałem, nie bardzo dbając, czy go słuchają, gardziel tylko co i raz skalmierskim winem zwilżał. A jak skalmierskiego brakło, to i prostą okowitą, bo grzech gościną pogardzić. Nie był wybredny.