Выбрать главу

Przechadzał się wzdłuż szeregu okien z oprawnych w metal szybek. Drobny, żylasty mężczyzna w zupełnie zwyczajnej, znoszonej karwatce z bydlęcej skóry i siwych nogawicach. Kiedy spoglądał ku panu Krzeszczowi, ten mimowolnie wciągał głowę w ramiona. Książę Piorunek dzielił wszelkie przywary ludzi nikczemnego wzrostu, którzy, jak powszechnie wiadomo, są hardzi, gniewliwi, we wzburzeniu prędcy wielce, a bez rozmysłu.

Przy ostatnim oknie stał drugi mężczyzna. Nieco wyższy od księcia i tak wychudzony, że przypominał nieledwie szkielet owinięty brunatną, świątynną kaplicą Zird Zekruna. Jego milcząca obecność wzmagała jeszcze irytację księcia Piorunka. Niegdyś, po niesławnej kłótni z opactwem, rozjuszony książę przepędził dworskiego kapelana, zaś kaplicę Cion Cerena obrócił na rupieciarnię i bezwzględnie zakazał domownikom kontaktów z bogiem, którego sługi tak bezczelnie go okpiły. W poczuciu słusznej krzywdy, acz, jak miał później przyznawać, wielce nierozważnie, zwrócił się ku tym, których się najbardziej w Górach Żmijowych obawiano – ku sługom Zird Zekruna. Nim pierwszy gniew księcia minął, w dworcu zagnieździł się posępny klecha o czole naznaczonym piętnem skalnych robaków.

Dopiero później Piorunek zrozumiał, że to, co miało być zemstą na przeniewierczych mnichach Cion Cerena, obróciło się przeciwko niemu. Przypomniał sobie, że właściwie darzył pewnym przywiązaniem siwobrodego sługę Cion Cerena, którego największymi przywarami były zażyłość z kucharką i nieprzezwyciężone upodobanie do obsmażanych w cukrze wiśni. Tymczasem zamiast niego w kaplicy zalągł się mąż o spojrzeniu gada, które sprawiało, że w domostwie przygasała wszelka radość, zaś małżonka księcia, którą ten skrycie, lecz ogromnie miłował, coraz częściej bez przyczyny wybuchała płaczem.

– Więc byliście w chacie znachora? – spytał przez zaciśnięte zęby książę. – A czegoście tam szukali, mości Krzeszczu?

– U Działońca, w samej rzeczy u niego, wasza miłość – pokornie odpowiedział pan Krzeszcz. – A szukać niczegom nie szukał, jeno mnie w krzyżu okrutnie strzykać poczęło… Bo też zdrowie, z dawien dawna nadwątlone, coraz bardziej szwankuje – tu pan Krzeszcz poczuł chęć rozwieść się szerzej, ale Piorunek przerwał niecierpliwie.

– Nie kręćcie, mości Krzeszczu – wycedził przez zęby.

– Wyście tu tak gnali, że i niejednego młodego by zatchło, a i ryczeliście niby tur. Nie, mości Krzeszczu, po mojemu to wyście nie porady u znachora szukali. W trzyszaka żeście z nim rżnęli i chłopów moich rozpijali, ot co!

– Jam się z rozmysłu przytaił – oznajmił pan Krzeszcz.

– Znachor, świńskie nasienie, skryty jest i podejrzliwy. A nie bez przyczyny, bo ziemiennikom służy i jeszcze wszelakie wiejskie chamstwo do pogaństwa zachęca.

– Dobrzem się jego przebrzydłemu rzemiosłu przypatrzał – ciągnął. – Alem ani suponował, jaka w nim śmiałość i przeciwko ludzkiemu plemieniu zajadłość. Bo to nie dość, że gadom pokłony bije i innych do świętokradztwa przyciąga. Na ostatek z najokropniejszymi w Krainach Wewnętrznego Morza zaprzańcami się pobratał. Z onym żalnickim wygnańcem, starego Smardza pomiotem. Kapłan Zird Zekruna tylko sapnął z cicha.

– Bzdurzycie waszmość – Piorunek zmarszczył brwi, a brwi miał potężne, opadające na oczy czarną kiścią. – Nasłuchaliście się o skarbach, które Wężymord przyobiecał za wygnańca i bzdurzycie. Toż jak byście go rozpoznać mieli? Dzieciakiem z Rdestnika uszedł.

– Żebym zdrów był, on to! – zaperzył się pan Krzeszcz. – Straszliwie ów zaprzaniec z gęby do starego kniazia podobny, nadto w każdej karczmie przy gościńcu jego wizerunek na drzwiach wisi. Ale inny tam jeszcze znak był dowodny, co jasno waszej miłości pokaże, żem się nie omylił. Bom ja u niego w komorze Sorgo odnalazł, żalnickich panów miecz, co go zaprzaniec ze świątyni Bad Bidmone haniebnie skradł i precz uniósł. On to jest, nikt inny. Smardzowe szczenię.

– A nie zwidziało wam się aby? – uszczypliwie spytał książę. – Nie przebraliście miary w okowicie?

– Wiem, com widział – godnie odparł pan Krzeszcz. – Nie raz ów miecz w Rdestniku, jeszcze za starego kniazia, oglądałem. Sorgo to, nic innego.

Twarz Piorunka wyrażała głębokie powątpiewanie. Miał on pogląd o panu Krzeszczu z dawna wyrobiony: nie przypuszczał, by kiedykolwiek gościł on w rdestnickiej cytadeli, i szczerze powiedziawszy, nie darzył go zbytnim szacunkiem. Nie uśmiechały mu się też łowy na Smardzowego syna. Nie jest godną rzeczą, myślał, by poddany zdradzał swego pana, choćby bluźniercę i wywołańca.

Jednak pan Krzeszcz wziął książęce milczenie za zachętę do dalszych wynurzeń.

– Zrazu mi się owi ludzie dziwnymi wydali. Bo ciemną nocką do Działońca ściągnęli, cichaczem. Młodszy, ów Smardzowy pomiot – łypnął porozumiewawczo ku kapłanowi Zird Zekruna – tak srogo był mieczem poranion, że ledwo dychał. Turzniańską szlachtą się wołać kazali, alem ja ich już wtedy w podejrzeniu miał…

Kapłan Zird Zekruna wyczekująco spoglądał na Piorunka.

– Dobrze – zdecydował markotnie książę. – Dobrze, pojedziemy.

Czeladź w dworcu była dobrze wyćwiczona i nim się pan Krzeszcz obejrzał, wsadzono go na bułaną klaczkę i oto jechał przez las z pokaźną gromadą pachołków. Kapłan Zird Zekruna trzymał się zaraz za księciem. Pan Krzeszcz sycił oczy widokiem jego rozwianej na wietrze, brunatnej opończy. Nie minie mnie teraz nagroda, myślał triumfalnie, wór szczerego złota przyobiecał Wężymord temu, kto książątko przydybie, a jam nie samo książątko zoczył, ale i Sorgo, całego żalnickiego władztwa znak. Ot, jeszcze na stare lata panem zostanę, w srebrzystych pontałach będę chadzał.

Jednak ledwo zagroda znachora wyłoniła się spomiędzy drzew, wydało się panu Krzeszowi, że coś jest nie tak, jak należy. Nie słyszał beczenia kóz, tylko otwarte na oścież wrota od zagrody kołysały się smętnie. Przy kołowrocie stał Działoniec i przyglądał im się spode łba, bezczelnie. Nic się, gnida, nie boi, pomyślał niespokojnie pan Krzeszcz, jakby nas właśnie czekał.

– Patrzajże, jaki ci gościniec przywiodłem! – zakrzyknął ku staremu. – Samego księcia pana. Nie na wywczasy on przyjechał, ale po owego wywołańca, co w komorze przytajony. Wydaj go po dobroci albo siłą weźmiem. Luda z nami siła.

– O nijakim wywołańcu nie wiem – rzekł z wolna Działoniec. – Prawda, było tu trzech ludzi, ale anim im w toboły zaglądał, ani o imiona pytał. Rannego mi przynieśli, a że ozdrowiał, tedy swoją drogą poszli.

Coś w jego głosie przekonało pana Krzeszcza, że stary znachor istotnie przewidział zdradę i gdzieś przemyślnie ukrył żalnickiego księcia.

– Trzeba izbę przeszukać! – ryknął w desperacji. – Zagrodę i sad, toż on ledwie chodzić może, daleko nie ubieżał.

Pachołkowie rozsypali się po obejściu. Z chałupy dobiegał brzęk tłuczonych garnków. Ktoś podarł pierzynę, bo z okna posypały się kłęby pierza i resztki potrzaskanych sprzętów. Dwóch, parobków przewracało ule, trzeci kłuł widłami stertę siana. Od strony kuchni kilku bardziej zaradnych wytaczało zdobyczne beczki z kiszonymi ogórkami i okowitą. Świniak ledwo zdążył zakwiczeć.

– Ogień strzechą puścić – poradził pan Krzeszcz. – Może gdzie tam loszek utajony.

Działoniec tylko uśmiechał się wąskimi wargami.

– Nie ciesz się, dziadu! – warknął kapłan Zird Zekruna. – Skończym z żalnickim zaprzańcem, to i na ciebie czas przyjdzie. Chrustu, chwała bogu, nie brakuje. Cienko będziesz nogami pląsał, cieniutko, jak ci gacie skwierczeć poczną.

– Póki tymi ziemiami władam – odezwał się gniewnie Piorunek – nie będzie się w ogień żywcem ludzi rzucać. Pierwej go badać będę, a jeśli przewinił, to go kat zetnie. Chcecieli się nad ścierwem wytrząsać, to je potem palcie, sobie samym na urągowisko.