Znachor zaśmiał się w głos, sina piana wystąpiła mu na wargi. Wczepił się we wrota, z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na pana Krzeszcza, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale zaraz przewrócił się, zadrgał może ze dwa razy. Kapłan wrzasnął. Z rękawów koszuliny starego wypełzły dwie zielonkawe żmijki.
Przerażeni pachołkowie cofnęli się, ciaśniej otoczyli księcia. Sługa Zird Zekruna spiął konia, ale gadziny mignęły tylko między kopytami i wpełzły w trawy.
– Prawdziwie piękne polowanie, panie Krzeszczu – odezwał się Piorunek. – Na tyle się wasze przeniewierstwo zdało, że przydybaliśmy starca i tak żeśmy go wystraszyli, że bez ducha leży. Godny czyn, wiekopomny, trzeba go nagrodzić. Nie stać tak! – ryknął potężnie. – Nie wytrzeszczać gał! Wracamy do dworca!
Cała osada zbiegła się, by patrzeć, jak pachołkowie przywiązują pana Krzeszcza do pręgierza. Nawet księżna pani, która zwykle skazańców od kaźni wypraszała, teraz stała obok księcia Piorunka, jedno dziecko trzymała na ręku, drugie czepiało się jej spódnicy. Patrzyli. Książę coś mówił o wiarołomstwie i zdradzie. Pan Krzeszcz nie słyszał, tak mu krew we skroniech łomotała. Chciał milczeniem wzgardę okazać, ale wkrótce ryczał z całych sił, ryczał, nim jeszcze bat porwał na nim przyodziewek. Ryczał, szarpał się w postronkach. Najpierw zmiłowania wołał, potem prześladowców przeklinał. Na koniec omdlał.
Ktoś podnosił mu głowę, wlewał między rozbite wargi piekący napój. Pan Krzeszcz zajęczał, odepchnął prześladowcę. Kubrak miał powalany nieczystościami, z rękawa zwieszał się pęk zgniłej botwiny.
– Cicho! – syknął mu do ucha przyciszony głos. – Cicho, jeśli nie chcecie tu skąpiec!
Pan Krzeszcz spojrzał przytomniej i rozpoznał sługę Zird Zekruna. Kapłan rozciął mu więzy na rękach, przytrzymał.
– Pachołkowie posnęli, ale rychło się obudzą – ostrzegł. – Umykajcie co prędzej.
– Dokąd pójdę? – załkał pan Krzeszcz.
– Do domu – w świetle pochodni znamię skalnych robaków falowało na czole kapłana. – Bogowie poprowadzą was do domu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W Górach Żmijowych wiosna rozbuchała się na dobre i tamtego wieczora krzak jaśminu rozsiewał w ziemiance wiedźmy przemożną woń kwiatów.
Wiedźma nuciła przyjemnym, z lekka chropowatym głosem. Była maleńka, bardzo szczupła i bardzo piegowata. Drobne jasnobrązowe cętki znaczyły całą jej twarz, wychylały się z wycięcia sukni, pokrywały ramiona. Przykucnąwszy pośrodku ziemianki, zagniatała ciasto na kawałku deszczułki. Kosmyki nierównych, spłowiałych włosów raz po raz opadały jej na twarz, utrudniając pracę. Obok wiedźmy, na wysypanym świeżymi trocinami klepisku stały dwa dzbany, brązowy i niebieski z utrąconym uchem, a nieco dalej rozpościerało się pokryte przetartym kocem legowisko z jodłowych gałęzi.
Gwałtownie szarpnięta chmielowa witka opadła jej na ramię i ze ściany zeskoczył kociak.
Nalała mleka z niebieskiego dzbana.
Kot chłeptał łapczywie, rozchlapując białe krople na klepisku. Drobne wiórki drżały mu na wąsach.
Wiedźma skończyła z ciastem, otrzepała suknię. Rzuciła w palenisko grono czerwonych zeschniętych nasion. Węgle zaskwierczały i znad ziemi podniosły się smużki sinawego dymu o gorzko – słodkim zapachu. Potem utoczyła z ciasta małe kulki, nadziała je na pęk patyków i zatknęła nad ogienkiem. Pomysł wydawał się dobry, lecz smakowały plugawo, zwęglone z wierzchu, surowe w środku.
Spośród wielu niezbędnych zajęć gotowanie sprawiało wiedźmie najwięcej kłopotu.
Popijając resztki mleka, wiedźma usiłowała przypomnieć sobie zapach jęczmiennych placków swej matki. Mieszkali w zachodnim paśmie Gór Żmijowych, w miejscu zwanym Szczerkotką. Ojciec jaśminowej wiedźmy był kmieciem. Zwyczajnym, ani bogatszym, ani biedniejszym od innych. Miał kilka zagonów ziemi, krępą, krótkorogą krowę, stado owiec i oprócz wiedźmy spłodził pięć lat starszą od niej Milkę i syna, który pełzał jeszcze na czworakach, gdy okolica zwiedziała się o wiedźmie. W Szczerkotce uchodził za człowieka zasobnego i szczęśliwego.
Tylko ja mu się jakoś nie udałam, pomyślała wiedźma.
Na początku było całkiem nieźle. Miała imię. Miłe imię, zwyczajne. Jednak sama nie była zwyczajna. Gdy rzeka zalewała pastwiska, zawsze zdążyła przeprowadzić stado wyżej. Jak lis grasował po kurnikach, ich obejście omijał z daleka. Kiedy gąsienice oblazły kapustę, to wszędzie, tylko nie w ich ogrodzie. Jabłonie mieli wolne od parchu, roje pszczół nigdy nie uciekały im w obce sady, a krowa nie zdechła na wzdęcie.
Miłka zrozumiała pierwsza. Padał grad. Wiedźma stała pośrodku pola, nucąc cicho w łanie młodego owsa, zaś grad starannie omijał ich zagony. Potem dowiedziała się matka. Zabrakło drew na opał. Matka poszła więc do szopy i zobaczyła dziewczynkę rąbiącą pieńki. Bez siekiery. Jednak nic nie powiedziała, a Miłka też trzymała język za zębami. Bały się. Bały się o wiedźmę. Jest bowiem takie prawo, że ziomkowie mogą ukatrupić wiedźmę nawet wówczas, gdy jest prawowierna i głupia. Prastary, nieodmienny przywilej wiedźmobicia.
Jakiś czas się udawało, bo mieszkali na uboczu i nieczęsto kto do nich zaglądał. Ojciec też przymykał oczy, a wiedźma była mała i chuda, chętniej siedziała w zagrodzie z owcami niż z ludźmi w alkierzu. Potem wszystko się wydało. Przyszła wiosenna burza, piorun uderzył w dach chaty i słoma zajęła się w jednej chwili.
Na nieszczęście stara Cebrzykowa schroniła się u nich przed zawieruchą i wszystko widziała.
Rozpowiedziała po wsi i zjawili się tej samej nocy. Z kosami, nożami, pochodniami. Jednak nie przyszło im do głowy, że wiedźmą jest młodsza córka owczarza, chudy, płowowłosy pokurcz, który niemal nie otwierał gęby, i to właśnie Miłkę spalili. A wiedźma była zbyt głupia, aby ją obronić. Z wiedźmami właśnie tak jest. Są za głupie. Ich ciemne babskie czary, wysnute z ziemi, krwi i śliny, pojawiają się nieoczekiwanie i znikają bez śladu, kapryśne i zwodnicze, zaś wiedźmy mają zbyt mało rozumu, aby je opanować.
Ojca zarżnęli kosą na samym początku. Nawet nie bronił się za bardzo, przekonany, że bogowie karzą go za spłodzenie plugastwa. Matka długo darła się za stodołą. Co było z braciszkiem, wiedźma nie widziała. A kiedy z Miłki została kupa zwęglonych szmat, wieśniacy postanowili uczcić śmierć wiedźmy. Bo zabić wiedźmę to jest wielkie święto. Zarżnęli owce, rozpalili ognisko pośrodku obejścia, wytoczyli baryłkę śliwowicy. Krowę też zaszlachtowali, chociaż była stara i żylasta, nie do jedzenia. Tylko z wiedźmą mieli kłopot. Była dziewicą, a śmierć dziewicy ściąga gniew Bad Bidmone. Ponieważ jednak w Szczerkotce mieszkali ludzie solidni i skrupulatni, postarali się, żeby już nie była dziewicą.
Kiedy się ocknęła pośród pijanych wieśniaków, drewno chaty przestało się żarzyć, tylko smród spalenizny wisiał w powietrzu. Posiedziała sobie, pogapiła na pogorzelisko. A potem zapomniała, bo rozum wiedźmy jest jak dziurawe rzeszoto, za lichy, by pamiętać. Na koniec nawet swoje imię zapomniała.
Dzisiaj była potwornie zmęczona. O świcie dzieci zdybały ją pobliżu obory i przez resztę dnia wymykała się bandzie wieśniaków przekonanych, że czarami osusza wymiona ich krów. Kiedy dwa lata temu pojawiła się w okolicy, panowała plamista gorączka i ci sami kmiecie błagali ją o ratunek. Jednak teraz chcieli tylko, aby wyniosła się jak najszybciej i jak najdalej.
Zazwyczaj tak się działo i nie miała do nich żalu. Dawno temu, na samym początku, gdy nie rozumiała jeszcze zbyt dobrze, czym jest, lgnęła do ludzi. Jak inne dziewczęta splatała włosy w warkocze i próbowała ukrywać swą naturę, lecz oszustwo zawsze wychodziło na jaw. Później spotkała Kurdziela, wędrownego kuglarza, oszusta o zręcznych palcach i nerwowej twarzy, takiej, która nieodmiennie przyciąga uwagę niewiast. Kurdziel zdawał się nie dbać o jej magię i przez jakiś czas wędrowali razem skrajem Gór Żmijowych. Ubierał ją w bordowe ciężkie suknie, nauczył pić kwaśne młode wino i nie wstydzić się rozpuszczonych włosów. Na koniec jednak ukamienowano go przy wejściu do świątyni w nadmorskim miasteczku. Nazwy tego miasteczka nie zapamiętała.