Ale nie był zadowolony z obrotu spraw, wcale nie.
Stał w krużganku, z zaciśniętymi zębami obserwując, jak skrzydłoń objada winorośl z portyku. Podobno ranna – bo się wywiedział, że na noszach leżała poraniona niewiasta, bezwstydna towarzyszka wiedźmy, a może i sama też wiedźma – miała się nieco lepiej. W każdym razie przestała zrywać mnichów ze snu, co często zdarzało się na początku. Nie, żeby wrzeszczała. Raczej skowytała z cicha, a przyklasztorne kundle solidarnie wtórowały jej całymi nocami.
Ze złością uderzył kosturem, znakiem zakonu Cion Cerena, w posadzkę z białego marmuru. Nie powiodło mu się w życiu z wyborem boga. Jego matka pochodziła z okolicznej drobnej szlachty i powiwszy szczęśliwie pierworodnego syna w przydrożnej kapliczce Jałmużnika, uczyniła ślub, że dziecko pójdzie na służbę u boga, który udzielił jej schronienia w owej jakże istotnej chwili. Ciecierka nigdy nie wybaczył jej, że wiedząc o zbliżającym się połogu, lekkomyślnie wałęsała się po okolicy. Nie przebolał też ślubowania, które skazało go na żywot w opactwie tak lichego i pospolitego boga.
Czynił wszakże niemało, by przysporzyć opactwu godności. Za jego czasów klasztorowi przybyło drugie skrzydło, pierścień murów, pokaźny wał od strony gościńca oraz (co niektórzy cenili najbardziej) nowe chlewnie i obora. Opactwo, niegdyś zapuszczone i ubogie, obecnie świeciło czystością, daniny spływały regularnie, jak nigdy wcześniej. A Ciecierkę słusznie zwano człowiekiem przezornym i zapobiegliwym.
Bezpowrotnie skończyły się czasy, gdy braciszkowie wałęsali się bezpańsko po gościńcu, usiłując nawrócić w karczmach, przy kuflu piwa, przygodnych towarzyszy i rozdając za bezcen talizmany mające chronić przed złą przygodą w podróży.
Ponieważ przez ziemie klasztoru przebiegał trakt na północ, ku państewkom Przerwanki i dalej, aż do Żalników, Ciecierka uczynił rzecz najprostszą: wprowadził cło na każdy mostek, na każdą kładkę oraz obdarzył okoliczne wioski prawem składu, co zmuszało kupców do wystawiania towarów po najniższych cenach. Wędrowcy znienawidzili go solennie, lecz wkrótce stał się na tyle potężny, by wydrzeć okolicznym książątkom zagrabione za rządów poprzednich opatów dzierżawy. Następnie zagnał najstarszych mnichów do prac w bibliotece, gdzie po niedługim czasie nieoczekiwanie odkryto kilka starożytnych dokumentów potwierdzających nie tylko niezależność opactwa, ale też nadających mu prawo do pobliskich kopalń srebra.
Jak można było oczekiwać, żądania Ciecierki potwornie rozwścieczyły księcia Piorunka. Jednak wzniesiony przez braciszków wał okazał się wystarczająco solidny i opactwo szczęśliwie przetrwało cztery kolejne oblężenia. Były to dla Ciecierki trudne czasy. W miarę jak dieta stawała się coraz skromniejsza, szemranie mnichów przybierało na sile, książę zaś kazał przerzucać przez bramę klasztorną obelżywe listy z opisem losu, który spotka opata, gdy tylko dostanie się w jego książęce ręce. Czasami Ciecierka miał ochotę ugiąć się, lecz na koniec potajemnie zwrócił się z prośbą o pomoc do kapłanów Zaraźnicy. Ci natomiast, w zamian za zgodę na otwarcie przy trakcie nowych kantorów i składów, poradzili mu, by przystał na sąd polubowny.
Bracia alchemicy mieli tamtego roku mnóstwo roboty. Dniami i nocami mieszano w tyglach starożytne złote wota z pospolitymi cynowymi łyżkami, a kufry Ciecierki pęczniały od nowiutkich, przyjemnie złotawych, choć nie do końca złotych monet. Gdy udało się namówić Piorunka do rozejmu, jeden za drugim kufry opuściły opactwo, zmierzając na załadowanych dla niepoznaki burakami wozach do najbliższych kantorów Zaraźnicy. Wiosną zaś ogłoszono wyrok, oddający kopalnie opactwu. Piorunek opierał się jeszcze kilka miesięcy. Na koniec ustąpił, nie tyle pod wrażeniem prawomocności wyroku, ile za przyczyną małżonki, która spodziewała się potomstwa i miała Morową Pannę w głębokim poważaniu.
Wkrótce też kapłani innych bóstw zaczęli zabiegać o przychylność opata. Zeszłego roku, w porze, gdy nadchodzą jesienne pozdrowienia, spotkał go podwójny triumf: z dalekiej północy przybyli do opactwa słudzy Zird Zekruna, pana ciemnej pomorckiej ziemi, zaś książę Piorunek, niegdyś zaciekły wróg opata, zaprosił go na chrzciny syna. Ciecierka posłał na dwór księcia piękną srebrną kołyskę. Srebro pochodziło z kopalń, które niegdyś stały się zarzewiem ich sporu i świadomość tego wynagrodziła opatowi ów znaczny wydatek. Sam jednak przezornie trzymał się z daleka od Piorunka, który słynął z tego, że niełatwo przebacza urazy.
Natomiast widok pięciu sług Zird Zekruna przekraczających bramy opactwa przeraził go i jednocześnie napełnił dumą. Ciemne znamiona skalnych robaków pokrywały czoła przybyłych od nasady włosów aż po brwi, obwieszczając ich wysoką godność. Opat pierwszy raz w życiu miał sposobność przyjrzeć się im z bliska i ze strachem spostrzegł brunatne, wijące się kształty, widomy znak obecności bóstwa. Tamtej nocy wiele rozmawiano i wiele ważkich obietnic poczyniono, ale, co dziwne, o poranku opat miał wrażenie, że coś umknęło jego uwagi. Pamiętał tyle, że zgodził się powiadomić sługi Zird Zekruna, gdy tylko na trakcie pojawi się niesławnej pamięci książę wygnaniec z Żalników, zaś kapłani z północy mieli dopomóc mu podczas obioru zwierzchnika zakonu Cion Cerena, o czym Ciecierka skrycie marzył od lat.
Sumiennie wywiązał się ze swojej części umowy. Strażnikom na mostach dostarczono dokładny opis bluźniercy i rozkazano natychmiast powiadomić opata, gdyby przypadkiem pojawił się na jego ziemiach. Jednakże wieść niosła, że czas już jakiś temu żalnicki książę pociągnął na południe i Ciecierka szczerze wątpił, czy kiedykolwiek powróci do Krain Wewnętrznego Morza, gdzie kapłani naznaczyli za jego głowę nagrodę wartą pomniejsze księstwo. Zdumiewało go jedynie, czemu bóg równie potężny jak Zird Zekrun przywiązuje wagę do pogróżek śmiertelnika. Na koniec uznał, że idzie o zasady. Nikt nie miał prawa mącić ludziom w głowach bluźnierczą gadaniną.
Tym większą złość wzbudziła w nim zupełna bezradność wobec najazdu złego na opactwo. Ciecierka nie mógł pozwolić, by po Górach Żmijowych poszła wieść o tym, jak został wystrychnięty na dudka przez zwyczajną wiedźmę. Stary braciszek, który usługiwał przybyłym, zapewniał co prawda opata, że wiedźma jest prawomyślna i łagodna jak dziecko, lecz Ciecierka wiedział, że niebezpieczeństwo często przybiera najbardziej niewinne kształty. Prawdziwie prawowierna wiedźma nie wędrowałaby pospołu z jadowitym potworkiem i czarnobrodym opryszkiem. By nie wspomnieć o niewieście, która wedle słów starego mnicha została po wielokroć raniona mieczem i z twarzy przypomina mieszkańców Wysp Zwajeckich.
Twardokęsek siedział na przyzbie, melancholijnie obserwując, jak jadziołek i kociak wiedźmy wydzierają sobie zmasakrowane, pokryte resztkami piór ścierwo. Z jakiegoś powodu zwierzaki radowały się swoim towarzystwem. Co więcej, zbójca spostrzegł, że wracając z wieczornych łowów, jadziołek za każdym razem skwapliwie dzieli się z kotem zdobyczą. Zażyłość ta raczej niepokoiła Twardokęska.
Siedział na słońcu, żuł źdźbło trawy, rozmyślał i klął. Na wspomnienie, co mu na przełęczy Skalniaka jadziołek uczynił, zbójca, choć przecie człek dzielny i losem srodze doświadczeń, poczynał trząść się i dygotać. Obmierzłe, żółte ślepia wkręciły mu się prosto w rozum, przewierciły, przenicowały na wylot. Ani się spostrzegł, jak własną koszulę na szarpie darł i dziewce rany przewiązywał. I tyle aby pomnieć potrafił, że zesłabł okrutnie. Ćmiło mu się przed oczami, krew nosem szła, a dziewka kwiliła mu na rękach.