Выбрать главу

Już raz jej dotknął i okulała. Piętno za winy ojca i bunt przeciwko woli boga, jak mawiali kapłani Zird Zekruna.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a filiżanka wypadła z dłoni Zarzyczki, zalewając pismo mistrza Kośmidra czerwoną strugą. Odwróciła się z lekkim westchnieniem.

– Przestraszyłem cię – w drzwiach stał Wężymord. – Wybacz.

Był wysokim, silnym mężczyzną o ciemnych włosach nieznacznie przyprószonych siwizną. Jak co dzień nosił brąz, barwę swego pana, nie zmąconą żadną zbyteczną ozdobą lub symbolem władzy. Za sprawą Zird Zekruna od najazdu na Żalniki nie postarzał się ni o jeden dzień. Przeważnie wzbudzał w ludziach przerażenie. Z powodu swoich czynów i dlatego, że rozmawiał z bogiem.

Nie we mnie, pomyślała z nagłym zdziwieniem. Nigdy we mnie.

Uczyniła dłonią nieznaczny ruch. Cytadela należała do Wężymorda i nie potrzebował jej pozwolenia, by chodzić, gdzie miał ochotę. Krople krwawiennika powoli kapały na posadzkę. Strząsnęła z palców resztki napoju, a on nie spytał o list. Zastanawiała się, jak daleko sięga jego władza. Kiedyś był człowiekiem, ale to było dawno, dawno temu, zbyt dawno, by rozstrzygać, ile w nim jeszcze pozostało ze śmiertelnika. Za każdym razem, gdy płynął na Pomort, oddalał się i zmieniał. Zgadywała, że istnieje jakaś przyczyna owych zmian, lecz nie umiała jej odgadnąć.

Okręciła się płaszczem. Schody wieży były kręte i śliskie. Niemal zsunęła się z wilgotnej krawędzi stopnia. Jak zwykle niezdarna i rozdygotana, jak zawsze, kiedy on jest obok, pomyślała. Mruknął coś pod nosem w mowie Pomortu. Zbyt cicho, by zrozumiała.

Wiatr był jeszcze chłodniejszy niż przypuszczała, pod śliwami zalegała gruba warstwa płatków. Była szczęśliwa, że skończyły się przymrozki, zimą niemal nie wychodziła spod dachu. Ciaśniej zebrała pod szyją poły płaszcza. Sięgała Wężymordowi ledwie do połowy ramienia, drobna i skurczona w ostrym wietrze.

Ludzie powiadali, że jest mądra jak Thornveiin, osławiona księżniczka z rodu żalnickich kniaziów, przyczyna wojny, która spustoszyła Krainy Wewnętrznego Morza. Zarzyczka uśmiechnęła się krzywo. Obawiała się, że jej przyszłość może okazać się jeszcze bardziej gorzka niż przeznaczenie Thornveiin, wygnanej na Krzywokole i okrytej niesławą. Gdyby mogła, oddałaby całą swą mądrość za swobodny, gibki krok niewolnicy, która oddalała się szybko przez dziedziniec, odziana jedynie w samodziałową rańtuszkę, z nagimi ramionami i włosami wilgotnymi od morskiego wichru.

Wężymord również patrzył w morze. Nawet najgorszym spośród ludzi zdarza się ulegać słabości, pomyślała, i to jest właśnie jedna z takich chwil.

W jego twarzy było znużenie, a źrenice błyszczały czystym błękitem.

Kiedyś wyglądało to inaczej. Pamiętała jego radość, gdy wyruszał przeciw Zwajcom. Nienasyconą posępną furię, z jaką ozdabiał ściętymi głowami mury miast. Jednakże z każdym powrotem z Pomortu, a Zird Zekrun przyzywał go co zimę, pierwotne barbarzyńskie okrucieństwo Wężymorda zmieniało się. Zmieniało się w coś nieskończenie bardziej wyrafinowanego, co mogło mieć pozory łagodności, lecz nią nie było. Nie u niego.

Ogarnął ją strach, że pewnego dnia zrozumie tę przemianę zbyt dobrze, by nadal czuć nienawiść.

Wiatr szarpał jej płaszcz.

Bezskutecznie usiłowała odepchnąć natrętne myśli o bracie. Dlaczego, pytała samą siebie, dlaczego przesłał mi ten list, skoro wie, że Wężymord bez wysiłku odczyta go w moim umyśle? Dlaczego właśnie teraz? Miejsce i czas spotkania – ze mną czy z Wężymordem?

Zbyt długo stała na wietrze i przenikliwy ból rozszerzał się coraz bardziej.

Gwiazdy będą dzisiaj wyraźne, pomyślała. Nie takie, jak podczas letnich czerwonych nocy, ale wystarczająco jasne. Na szczycie wieży tkwiła stara luneta, a niebo pociągało Zarzyczkę znacznie bardziej niż tajemnica fałszywego złota. Nie usiłowała przeniknąć przyszłości. Zajmowały ją rzeczy zasadnicze. Liczby gwiazd. Tory planet. Ogień słońca. Żmijowie.

Kiedy patrzyła na gwiazdy, zdawało jej się, że magia – nie tajemnice fałszywego złota czy kapryśne sztuki wiedźm, ale prawdziwa magia – stała i niezmienna, jest liczbą zapisaną na niebie i kiedy zdoła ją znaleźć, zrozumie całą resztę. Na razie jednak wiedziała jedynie tyle, że jej smutek minie. Zanim zgubi się w magicznej chmurze gwiazd, z których każda jest małą ciemną grudką strachu, obłym kamyczkiem, którego nie można skruszyć. Nie starty żelazem, ni ogniem, zawsze ten sam. Dewiza jej ojca, dewiza jej brata.

Wężymord spytał ją o postępy w pracy.

– Ruda, którą przywieźli twoi ludzie – odparła – jest zbyt uboga, bym miała z niej jakikolwiek pożytek. Powinnam sama pojechać do kopalń.

– Nie teraz. Ale, jeśli ma to pomóc, pojedziesz do kopalń – zgodził się nieoczekiwanie. – Latem.

Słuchała z zamętem w głowie. Żary. Spichrza. I Thornveiin, w tym samym miejscu, wiek wcześniej.

Czy to los powraca starym korytem, pomyślała, czy Wężymord zna mnie lepiej, niż przypuszczam?

Przy drzwiach przystanął, przepuszczając ją przodem, jak każe obyczaj. I kiedy przesuwała się obok niego ze wzrokiem wbitym w kamienną posadzkę, pochylił się i wspierając ją przy przekraczaniu wysokiego progu, powiedział tak cicho, że ledwie odróżniła słowa:

– Bądź ostrożna, Zarzyczko.

Nie zatrzymała się, nie zachwiała nawet. Nie poszła wieczorem patrzeć w gwiazdy. Leżała w łóżku, szczelnie okręcona kołdrą, zwinięta w kłębek.

Wiatr wzmagał się.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

– Nie spieszyła się koza do wożą – Kapłan Zird Zekruna przypatrywał się opatowi Ciecierce z jawnym rozbawieniem. – Jużeśmy po was posyłać mieli.

Utrudzony opat chciwie sięgnął po kolejną pajdę razowca. Był wygłodzony i umorusany ponad wszelką miarę, gdyż od ładnych paru tygodni obracał się po gościńcu, wypytując o wiedźmę. Piętno skalnych robaków na jego czole ściemniało i rozrosło się tak dalece, że musiał obwiązywać łeb szmatami. Głos boga jednakże umilkł i Ciecierka skwapliwie poświęcił się własnym sprawom. Polowaniu na wiedźmę.

– Mieliście na żalnickiego wywołańca baczyć – ciągnął z przekąsem kapłan. – A wy co? Myśleliście, że jak wam pan postronków poluzował, to w pole go wywiedziecie? Toście chyba taką naukę wzięli, że nieprędko się znów znarowicie.

Ciecierka aż się wzdrygnął. Z początku wszystko szło gładko. Choć niemłody, opat był krzepki i tak zajadły, że bez trudu przepędził żebraczkę sprzed zajazdu w rozwidleniu traktu. Obłupił babinę doszczętnie. Nawet kapotę jej z grzbietu zdarł i zabrał kostur z żebraczymi dzwoneczkami, po czym sam rozsiadł się przed wrotami gospody. Miejsce było bardzo sposobne, bo mógł przepatrywać zarówno tych, którzy zmierzali pociągnąć przez Góry Sowie ku Spichrzy, jak i tych, którzy wędrowali zachodnim gościńcem wprost do Żalników. Żebracza profesja nie podobała mu się zanadto, ale wędrowcy byli wcale hojni, zaś psy – może wyczuwając znamię skalnych robaków – omijały go szerokim łukiem.

Wiedźmy jednak nie znalazł.

Zaczynał się już na dobre zadomawiać, kiedy ni z tego, ni z owego Zird Zekrun przypomniał sobie o niesfornym słudze. Pośrodku nocy Ciecierka poderwał się z barłogu i donośnie zawodząc uciekł z obejścia.

Stara babina, która ukradkiem zadała mu muchomorów w jaglanej polewce, z godnością owinęła się porzuconą przez Ciecierkę kapotą i powróciła na posterunek u wrót gospody. Przypuszczała co prawda, że trutka umorzy uzurpatora, ale i tak była zadowolona. Nie można mieć wszystkiego, pomyślała, wybierając z miseczki porzucone przez Ciecierkę miedziaki.