Выбрать главу

Dnie przesypiał w co suchszych wykrotach. Wpełzał głęboko pod paprocie, okręcał się resztkami opończy: drzemał czujnie niby suseł, bo się bał bobaków i innych leśnych potworków. Z głodu i wyczerpania pan Krzeszcz poczynał słyszeć rozmaite głosy i wydawało mu się, że przy jego boku kroczy jakaś postać wielka a złowieszcza. Zżył się z owymi majakami i wierzył, że czuwa nad nim moc boska i nie da mu marnie sczeznąć. One też niechybnie musiały go przeprowadzić przez ziemie księcia Piorunka, bowiem pewnego wieczoru pana Krzeszcza obudziło wielkie bicie dzwonów.

Oprzytomniawszy cokolwiek, ośmielił się wychynąć z lasu i ujrzał w oddali potężne mury opactwa Cion Cerena. No, jest jeszcze w świecie sprawiedliwość, pomyślał, ściskając w garści podróżny kostur. Są sądy, co się za moją krzywdą ujmą, przyjdzie jeszcze kara na księcia pana za bezbożność i okrucieństwo. Chętnie mi opat Ciecierka ucha przychyli, myślał, toż on tylko czeka pozoru, żeby księcia pognębić.

Pokrzepiony, ruszył ku biciu dzwonów i z każdym krokiem lżej mu było na duszy.

Ale kiedy się u bramy o opata dopytywał, furtian zaśmiał się tylko sucho.

– Gdzie tobie, dziadu, do opata! Wedle kolei przy kuchniach stań, może się jeszcze dla ciebie jadło znajdzie.

– Nie po jałmużnę, ale z wiadomością do świątobliwego Ciecierki przychodzę – żachnął się pan Krzeszcz.

– Ot, trafił mu się posłaniec! – zaszydził braciszek. – Ale na nieszczęście, nie czekał na cię opat, precz poszedł, nie wiedzieć kędy. I więcej się, dziadu, nie dopytuj, byś sobie jakiej biedy nie napytał.

– Jam jest pan Krzeszcz z Krzeszczowego Jaru! – rozgniewał się szlachcic. – Wy tu czas mitrężycie, a po okolicy wałęsa się Smardzów syn. Ścigać go trza! Chwytać! Idź straży wołać, klecho, a pędem. Bo ja lepszych od ciebie batogami smagać kazałem…

– A ja – furtian widywał w opactwie wielu ludzi o pomieszanym rozumie, ale nie miał do nich cierpliwości – każę cię w klatce zamknąć i nad bramą ludziom ku uciesze zawieszę. Powiadam, dziadu, poszedł precz!

* * *

Jeszcze nie rozeszła się ćma, a już Kuna wypędził wolarzy z posłań.

– Trza nam się we dwa dzionki uwinąć – podsunął Twardokęskowi miskę soczewicy. – Popędzim stado aż do wodopoju na Trwodze, a potem dalej, póki woły nie ustaną.

– Furgon nie nadąży – zauważył zbój z niepokojem – a na trakcie przygoda łacno się może trafić.

– Dogna nas u Trwogi – wzruszył ramionami poganiacz – albo i jeszcze później. Jak o dziewkę się strachasz, a ona na zwierzu jeździć przywykła – kiwnął głową na skrzydłonia – niech ze stadem idzie. Ale widzi mi się, że jeszcze ona mdła. Lepiej na wozie ostawić, niż by ją bydlęta stratowały.

– Zbóje pono tu siedzą – mruknął. – Jakże to baby samopas puścić?

– Toż ty już raz pilnował – zarechotał dziobaty Morda, patrząc, jak Szarka poi z kubła skrzydłonia. – Pilnował, a nie upilnował. I nie dziwota, bo dziewka urodna.

– Ot, stuliłbyś lepiej pysk – warknął Twardokęsek – nim ci go przetrącą. Szarka! – krzyknął. – Pójdź no tu, Szarka!

Szła przez pole koniczyny z oczami spuszczonymi na ziemię, w serdaczku od haftu szafranowym, z pasem zebranym na przedzie pojedynczym węzłem i włosami splecionymi na karku w ciężki supeł – ni panna, ni mężatka. Skrzydłoń z początku skradał się za nią, jednak kilka kroków przed paleniskiem zawrócił, uciekając wielkimi susami ku wiedźmie.

– Umna gadzina – zauważył Kuna – nikomu tykać się nie pozwoli, jeno dziewkom.

– Od małego przy Szarce – wyjaśnił Twardokęsek. – Ojciec z książęcymi chadzali na południe bijać norhemnów i razu jednego znaleźli to to przy ścierwie, nie większe niż łokieć było. Szarka wtenczas jeszcze mało co od ziemi odrosła, ale karmiła je szmatką nurzaną w krowim mleku. Z ręki jej jadło, a dosiąść też nikomu innemu się nie dało, to ojciec postanowili, że w wiano się dziewce należy. Skrzydliszcze mu jeno przycięlim, aby zanadto nie zbytkowało.

– Rozumnie – pochwalił Kuna. – Nawet, jak jej już kto podołka przysiadł, zwierza w Spichrzy na jarmarku przedasz, zapłatę niemałą weźmiesz, dziewkę odziejesz w bławaty i nikt o zapaskę pytać nie będzie.

– Byle dowieźć – zgodził się Twardokęsek – to i spokojniejszy ostanę. Źle jej nie będzie, pasztetnik zasobny, kamieniczkę ma przeciw szpitalowi i dom z ogrodem. Wdowiec jest, stateczny, z trzema chłopaszkami osierocony, a ona przy dzieciach zawsze robić lubiła. O tobie, Szarka, rozprawiamy – przywitał ją. – Bydlęta chyżo dziś popędzim i wóz w tyle pojedzie. Jak ci się widzi, w furgonie wolisz czy z nami na zwierzęciu pojedziesz?

– Z wami.

– Abyś tylko potem, panno, między woły nie lazła – ostrzegł Kuna – bo one, nie patrzawszy, stratują, chłop czy białogłowa. Morwie szlak pójdę objaśnić. Powozić przywykła i zmyślna jest, dopędzi nas u Trwogi. A ty zwierza prędko siodłaj, dziewczyno.

Dziwka przyprzęgała do wozu, umalowana, odziana w lawendowy kubraczek, takąż spódnicę i wciętą, sowicie przymarszczaną koszulę. Grzywy klaczy przeplotła szkarłatnymi wstążkami, jak na święto, ale u pasa miała zawieszony szeroki nóż i biczysko okręcone wokół ramienia. Niegłupia, pomyślał Twardokęsek. Wie, że jak stado pójdzie, to nikt się nie będzie oglądał, choćby ją zarzynali.

– Na nic mi się tutaj nie zdasz – Morwa spędziła wiedźmę z kozła. – Właź na wóz, kapotą się okręć i lepiej śpij, niżbyś miała zawadzać. No, co się gapi? – ofuknęła zbójcę. – Nie pierwszyzna mi przez dziedziny szczuraków jechać. Byle zbójcy nie opadli, pod wieczór was dopędzim. A ty dziewczyny lepiej pilnuj, by nie zmarniała w drodze.

Spędzili woły w gęstą gromadę na brzegu gościńca, Kuna stał na przedzie, a inni wedle porządku po obu stronach, Szarka blisko Twardokęska. Z początku zwierzęta truchtały powoli, niewiele sobie robiąc z wysiłków poganiaczy. Ale gdy gościniec zaczął nieco opadać, a wolarze nie ustawali we wrzaskach i strzelaniu batogami, pognały prędzej. Twardokęsek jechał w gęstej kurzawie, rycząc na całe gardło i zachęcając bizunem oporne sztuki. Czasami słyszał poprzez tętent kopyt głosy innych, ale nie miał czasu patrzeć na boki. Gdyby kto był teraz na trakcie, pomyślał, a nie zdążył w bok uskoczyć, to w jednej chwili stratują. Nie dziwne, że wolarzy za nic mają po karczmach.

Siwe grzbiety wołów wynurzały się przed nim z tumanu i, smagnięte, znikały ponownie w kurzawie. Raz po raz też migał mu przed oczyma błękitny skrzydłoń, ciemna chustka na twarzy Szarki. Przystanął, łyknął wody z bukłaka. Przed nim zwierzęta parły zbitą, gęstą masą.

Słońce stało już wysoko, gdy dotarli do brodu. Trwoga sączyła się płytkim, kamienistym korytem, woda nie sięgała zwierzętom wyżej niż do kolan. Kuna objechał stado, zagnał do środka co krnąbrniejsze sztuki.

– Jakże tam? – krzyknął do Twardokęska.

– Spokojnie – odparł zbójca. – Jeno furgonu ni śladu.

– Widać nie zmogła – poganiacz obojętnie zakasał koszulę, obmył spocone ramiona i kark. – Tedy koło wieczerzy trza jej wyglądać, a nam czas ruszać. Na drugim brzegu już ze wszystkim ziemia szczuraków, na dziewkę miej baczenie.

– Przecież na gościniec jeszcze nie lezą?

– Niby nie – skrzywił się wolarz. – Ale strzec się trza. Oni od zbójów gorsi.

Twardokęsek omiótł przeciągłym spojrzeniem skały po drugiej stronie Trwogi, z rzadka jedynie porośnięte drobnymi kolczastymi krzakami. Powiadano, że ostatnio szczuracy coraz śmielej wyłazili z jaskiń pod Górami Sowimi i nawet za dnia pokazywali się na pograniczu. Zmełł pod nosem przekleństwo.