Выбрать главу

– Twardy z ciebie człek, Kuna – odezwał się Twardokęsek.

– A twardy – bystro popatrzył mu w twarz poganiacz – ale w swoim prawie. Pomnij, jakeśmy się w opactwie uładzili. Ja się dla was na niańkę nie najmował, tedy teraz nie płaczcie.

– Nie twardy on, znaczy się – zakończyła złośliwie dziwka – ale skurwysyn nieużyty.

Wysoko, po szczytach rozjaśniało się nieznacznie, lecz w kotlince było mroczno i cicho, ani ptak nie zaćwierkał w krzakach, ani zwierz zaszurał po trawie. Gdy Twardo – kęsek zaciągał popręg, łagodna, kasztanowa klacz zarżała i trąciła go w rękę. Chrapy miała miękkie, aksamitne. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wyglądając szczuraków, ale zarośla przy trakcie były nieruchome, ciemne.

Czubkiem języka oblizał spierzchnięte wargi i niespokojnie namacał u boku miecz, co prawda nie oburęczny kopiennicki szarszun, do którego przywykł, ale też dobre, szerokie ostrze, wyszukane na rozkaz Szarki w zbrojowniach Traganki. Jak wcześniej, Kuna posłał Twardokęska na tył stada, do zaganiania opornych sztuk i zbójca podejrzewał, że nie bez przyczyny. Nie tylko robota była żmudna, ale i szczurakom łatwiej z tyłu urwać w pochodzie pojedynczego człowieka, niż zachodzić stado od czoła.

Poganiacze spędzali woły na gościniec i w kotlince został jedynie Buk, kaprawy kuzyn Kuny, który flegmatycznie zasikiwał popioły ogniska. Zbójcy na ten widok flaki wywróciły się do góry nogami, choć bowiem nie modlił się zbyt gorliwie do Kii Krindara, wszakże kopiennickim zwyczajem ogień miał w wielkim poważaniu. Żeby ci się w supeł związał, zażyczył mściwie, kiedy Buk w spokoju ducha poprawiał portki.

Klacz znów tupnęła, stuliła uszy. Obejrzał się. Nic, zbite, ciemne krzaki. Uspokojony, miał wjechać na trakt, kiedy z najdalszej kępy tarniny dobiegł go zdumiony szept:

– Twardokęsek? Tyżeś to, Twardokęsek?

Drgnął i obejrzał się powoli, ze sztyletem w ręce, bo chociaż nie przypuszczał, aby szczuracy znali go z imienia, człek nigdy nie może być zbyt ostrożny. Jednak dwoje oczu, które otworzyły się w tarninie, nie mogło należeć do zwierzołaka. Mrugając, gapiły się na niego z wysokości rosłego chłopa, niebieskie i wytrzeszczone. Przypomniał sobie.

– Coś tak w ziemię wrósł, Derkacz? – upomniał go poganiacz. – Zimować zamierzasz?

Twardokęsek spojrzał szybko na oczy w tarninie i zdecydował się.

– Nie, jeno tej kartoflanki wczorajszej strzymać nie mogę.

– Jednych pędzi od kartoflanki, a drugich ze strachu – zarechotał Buk. – Pilnuj się tylko, by ci szczuracy czego w krzakach nie odgryźli.

Gdy poganiacz zjechał w dół gościńca, w chaszczach zatrzeszczało gwałtownie. Zbójca z namysłem przełożył sztylet do prawicy, wprawnie zmierzył odległość, ale rękę trzymał opuszczoną, ukrytą za łękiem.

– Wyłaź, Mroczek – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wyłaź i gadaj, czego chcesz.

Dawny kupiec bławatny chyłkiem wysunął się z krzaków. Ubranie miał potargane, gębę zmiętą i nieszczęśliwą. Rohatynę zgubił albo w chaszczach zostawił, ale oczy błyszczały mu po dawnemu. Małe chytre oczka kramarza. Przebiegł nimi od góry do dołu przyodziewek Twardokęska, nie ominąwszy końskiego rzędu, oszacował jeźdźca wraz z kobyłą i spytał ze zdumieniem:

– Cóżeś to, Twardokęsek, do wolarzy przystał?

– A choćby, to tobie co do tego, Mroczek?

– Niby nic – przyznał Mroczek. – Może tyle, że jakbym ja czmychnął ze skarbczykiem, to bym po gościńcu bydła nie pędzał. Ech, jakby to Uchacz zobaczył…

– No, ale Uchacz sztywny jako kłoda – splunął mu pod nogi Twardokęsek – a i tobie na to samo rychło przyjść może. Czemu za mną się wleczesz?

– Nawet żem o tobie nie wiedział – żachnął się kupiec.

– Jak się te jatki u Trwogi zaczęły, to nie czekając, w wodę wskoczyłem, bo powiadają, że plugastwo wody się lęka. Takiegoć, lęka się! – parsknął. – Mało się nie udusiłem, a tu ledwo gębę na wierzch wystawiam, ono oczami świeci i, skurwysyństwo, piórem prawie po gębie wali. Tedy ja znów pod wodę i, widać, przetrzymałem. Jakem na drugi brzeg wylazł, już ścierwo żarło. Nic, podumałem i wyszło mi, że lepiej przez ziemię szczuraków iść, niż mu drogę zachodzić. Kobyłę ryżą znalazłem, wasza być musi, i na gościńcu nockę strawiłem. Potem mnie te niewiastki do – gnały. Pewnikiem plugastwo nażarłszy się, żywymi je ostawiło. Jenom tego nie wiedział, żeś do wolarzy na koniec przystał.

– Ano, zdarzyła się przygoda – mruknął Twardokęsek.

– A tobie, Mroczek, jeszcze gorsza się przytrafi. Widać, co komu pisane, to go nie minie. Plugastwo odpuściło, szczuracy przejście dali, aby na koniec, traf zły, znajomek się napatoczył. Trzeba było raczej w krzakach siedzieć.

– Jakbym cię chciał bydlęcym wydać – syknął Mroczek

– tedy otwarcie na gościniec bym wyszedł i do tej chwili należycie byś wisiał. Nie bądź głupi, Twardokęsek. Tu zwierzołaków ziemia, ludziom trza się pospołu trzymać. Posłuchaj, mam pod Spichrza folwarczek. Niby nic wielkiego, ale tam w obejściu srebro całe zakopane. Wszystko, com na Przełęczy zebrał. Pojedziem, srebro wybierzemy. Połowa twoja, Twardokęsek – dodał przymilnie.

– Cóżeś taki hojny? – skrzywił się zbójca, który bynajmniej kamratowi nie dowierzał. Sztylet w garści ściskał i rychło nim Mroczka zaszlachtować zamierzał, tyle że prędzej o szczuraków rozpytawszy. – Noc całą sam bieżałeś i żywyś, tedy skąd ta bojaźń nagła?

– Nockę całą ślepia przy sobie widziałem – schrypniętym głosem odparł Mroczek. – Wszędzie po krzakach ślepiska. To pyrgały przy ziemi, to znów się na mnie gapiły, żółte, świecące. Idą zwierzołaki za mną, idą bez ochyby, nie sztuka im samotnego człeka na gościńcu przydybać i sprawić. Ale z wami, w kompanii, inna będzie sprawa.

– Ano, bo do ostatniego nas utrupią – sarkastycznie odparł Twardokęsek.

– Gdzież tam, gromada was – skrzywił się Mroczek. – A my dwa zważać będziem, po krzakach na darmo się nie ostawać, nie mitrężyć z dala od innych. Jako teraz czynimy – dodał, nerwowo rozglądając się po tarninie. – Na co nam tyle po próżnicy gadać? Wydać cię nie wydam, na jednym haku by nas obwiesili. Jeszcze srebrem opłacę, bylebyś nic nie gadał.

– A niewiastka cię nie rozpozna? – upewnił się jeszcze Twardokęsek.

– Mrówka, świętej pamięci, pierwszy ją przydusił – dawny kupiec bławatny odsłonił w uśmiechu drobne, spróchniałe zęby – i spódnicę na łeb zadarł, coby się nie szarpała. Nie, widzieć to ona za bardzo nic nie widziała.

– Abyś się z czym nie wygadał – ostrzegł. – Bo ja tu za pachoła robię i zwą mnie Derkacz. A od dziewek trzymaj się w daleka, od tej ryżej najdalej.

– Nawet jakby sama chciała? – zarechotał Mroczek. – Grzech nie brać, jak dziewka prosi.

– Ta chcieć nie będzie – zbójca aż posiniał na wspomnienie, co mu onegdaj Szarka zapowiadała.

Coś w jego głosie widać ostrzegło Mroczka. W tejże samej chwili cofnął się głębiej w krzaki. Nie dość szybko. Coś tam chrupnęło, potoczyły się kamienie. Twardokęsek zawahał się. Nie kwapił się w krzaki leźć, kamrata dobijać. At, niech tam, pomyślał, albo go szczuracy dorżną, albo sam z siebie skapieje. Popędził kobyłkę.

* * *

– Piękną łaźnię nam zgotowaliście – potrząsnął głową Mroczek. – Uchacz, Mrówka, Olsza, Kulawiec, Vii, wszyscy pomordowani. Całą sławetną kompanię z Przełęczy Zdechłej Krowy jadziołek wydusił niczym pchły w kapocie… Jak ja cię wtedy w Górach Sowich między wolarza – mi dojrzałem, Twardokęsek, to pomyślałem sobie, pal licho ten zagrabiony skarbczyk, niechże ci na zdrowie idzie. Grunt, byśmy pospołu głowy bezpiecznie unieśli. Ale tobie mało było tych, co nad Trwogą od jadu legli. Tyś mnie podstępnie sztyletem po żebrach zmacał…