– Różnica istotnie żadna – przyznała Szarka. – Ale gdyby nie wiedźma, to ja bym się w tej gospodzie na noc ułożyła i by mnie zwierzołacy we śnie zeżarli. Nie, Twardokęsek, ona innymi oczyma niż ty czyja na świat patrzy i nie dam jej odpędzić, nie teraz… – zacięła się. – Nam trzeba sprzymierzeńców szukać, Twardokęsek, nie wybrzydzać. No, dość już. Zlitujże się, łeb mi ciąży, kiedy indziej porozprawiamy. Zdrzemnęłabym się przed brzaskiem, a jutro jakoś wkręcimy się do tego kurnika – pokazała cytadelę księcia Evorintha.
– A jakimże to sposobem? – spytał podejrzliwie.
– Bardzo tradycyjnym – odparła sennie. – Przekupstwem.
Pozostawiony samemu sobie zbójca melancholijnie podumał jeszcze trochę. Potem zaś nakrył się hybercuchem zdartym z nieszczęśnika, który Szarkę w krzakach podchodził. Spać jednak nie potrafił, wciąż mu się w chyboczących badylach zwidywali szczuracy. Morwa też widać sen miała nielekki, bo dygotała jak psina. Wiedźma zaś leżała skurczona na boku, z piąstką przyciśniętą do brody. Spódnica podwinęła się jej wysoko, odsłaniając osmalone, krągłe udo, wtulony w zagłębienie ramienia zwierzołak łagodnie falował oddechem. Ładna z nas kompania, zadumał się gorzko Twardokęsek, zbójca, dziwka, wiedźma i… tamta, która szła z południa.
Całe zło lęgnie się na południu, powtarzano w Górach Żmijowych, a bezmierne przestrzenie poza równinami Turznii zdawały się odpowiadać prześmiewcze, wypluwając kolejne hordy norhemnów, rodząc letnią posuchę i pomór, co dziesiątkuje bydło. Gdzieś za Łysogórami ona zrodzona, pomyślał, wedle samego krańca ziemi. Człek nie dojdzie, co się tam kryć może, jakie dziwy a potwory, lasy bezmierne za spaloną ziemią czy jeno pustynia śmiercionośna. Może u Servenedyjek się chowała? Jak one z żelazem obeznana, może tam już wszędy takowy obyczaj? Może być, jest kraj, gdzie człek nie trwoży się, ze złym niczym ze swojakami gwarzy, jak ona na morzu z boginką gadała? Gdzie plugastwo za psa służy i snu strzeże?
Przypomniał sobie gadki o skrajnych wyspach, ostatnich wyspach, jak żeglarze gadali, za którymi woda przelała się przez krawędź świata, zakrzepła w nieboskłon. Wyspy Szczęśliwe, nazywali je żeglarze, najdalsze, najodleglejsze. Ano, ofuknął się w myślach, dzieciaka między żmije ciepnąć a grodziszcze wyrżnąć, o kozi kiep takie Wyspy Szczęśliwe rozbić. Umna jest dziewka, harda a pyskata, mus szlachecka córka. Gadała, że ziemię jej wzięli, gród spalili, tedy w świat poszła, nie ona pierwsza, nie ostatnia. A mnie trza nie o niej przemyśliwać, jeno się cichaczem w Spichrzy wymknąć, wielkie miasto, ludne, ani się spostrzeże…
Szarka śniła, drżały uwieszone jej rzęs cienie, usta składały się do jakichś słów i zamierały na nowo.
O świcie tłum rzucił się ku bramom zwartą ławą.
– Wasze chorągwie nad cytadelą – Przemęka z odległego pagórka obserwował, jak rozochocona tłuszcza coraz silniej szturmuje bramy Spichrzy. – Ani chybi twoja siostra dostała list. Dziw, że ją Wężymord luzem puścił. Bo chyba sam tu się z nią nie przywlókł?
– Nie, to żalnickie lwy – mruknął Koźlarz. – Wężymord przyjechałby raczej pod znakami Pomortu. Nie myślałem, że zobaczę w Spichrzy ojcową chorągiew. Ciekawe, czy się Kostropatka zdołał przemknąć.
– Czemu nie? – wzruszył ramionami Przemęka. – W same Żary żeśmy zmówieni, więc jutro się rzecz cała okaże. Na razie zdałoby się gdzie przytaić, bo tu o przygodę łatwo.
– Znam gospodę. Przy murze, za końskimi jatkami.
– U rakarzy? – z lekką urazą spytał Przemęka. – Odkąd żeśmy do włości Zaraźnicy przybili, nic tylko hultajskie gospody, zbóje, guślarstwo i głusza. To już będzie trzeci raz, jak między hyclami na popas stajem. Czemu my nigdy nie możemy u jakich godnych mieszczan przylgnąć?
– Bo się godni mieszczanie w spiski nie mieszają – wykrzywił się książę. – Za mądrzy na to. Godny mieszczanin kazałby nas pospołu psami poszczuć. Albo i grzbiet jeszcze otłukł.
Ulica Na Zboczu jeszcze przed świtem rozpoczęła dzionek od przeraźliwych przekleństw, którymi piekarka Gałkowa obrzuciła Lizęgę, powszechnie szanowanego handlarza śledziami. Kilka przybranych w szlafmyce głów wychynęło ospale z okien. Ktoś niecelnie chlusnął zawartością nocnika. Lecz wojna pomiędzy piekarnią a kramem rybnym trwała już trzecie pokolenie, a rozprawa, tocząca się ze zmiennym szczęściem przed trybunałem księcia, nie rokowała nadziei na koniec zmagań, i mieszczanie z rezygnacją przywykli do porannych wrzasków.
– A żebyś po śmierci tak cuchnął jako twoje śledzie zgniłe! – rozdarła się Gaikowa.
Jaszczyk uśmiechnął się pod nosem, nie przestając polerować srebrnej chorągiewki przy szyldzie wciśniętego pomiędzy skłócone kramy kantorku Fei Flisyon. W niektórych dzielnicach straże trzymają koguty, pomyślał, aby nastanie dnia zwiastowały, ale u nas niepotrzebne one, lepszeć pianie nas z łóżek zdziera. No, czas o śniadanie się zatroszczyć, zdecydował. Pątników mrowie do Spichrzy ściągnęło, jak się do kantoru zaczną złazić, tak do zmierzchu ani o jedzeniu myśleć nie będzie czasu.
– Witajcie, pani Gaikowa – przywitał piekarzową. – Pięknie się wam dziś rogale udały, jeden w drugiego.
– Ano! – zaśmiał się przekupień śledziami. – Iście, wyrośnięte jako te rogi, co je nieboszczykowi z piekarczykami w komorze przyprawia!
Od strony piekarni rozległ się dźwięk zatrzaśniętej gwałtownie okiennicy.
– Spłoszyliście mi śniadanie – z wyrzutem powiedział Jaszczyk. – Przyjdzie teraz o suchym pysku dzionek cały przecierpieć.
– Młodyś jeszcze – zadrwił przekupień – a za młodu samo zdrowie się przegłodzić. Lepiej wieczerza będzie smakować.
Jeśli jeszcze co tam matka w rynce zostawi, pomyślał markotnie Jaszczyk. Od śmierci ojca nie przelewało się u nich w domu, oj, nie, a miał cztery młodsze siostry, które jak obstąpiły miskę, to ni kijem by odpędził, póki nie wyczyściły do dna. Trzymał co prawda parę miedziaków w sakiewce, ale chciał je raczej zachować na podarunek dla posługaczki z gospody Pod Wesołym Turem.
Przypomniał sobie, jak hucznie obchodzono w ich dworcu Żary. Mieli piękny szmat gruntu nieopodal Spichrzy. Pszeniczna była ziemia, żyzna i zasobna, ale jeszcze rodzic dobrze nie przestygł, a zewsząd zjechali się stryjowie z listami zastawnymi, które pono nieboszczyk im pisał, i bratową z dziećmi na jednym wozie z domu wyprawili. Z początku przylgnęli kątem u granicznika, ale kiedy zaczął po nocach w drzwi wdowy stukać, zabrali się stamtąd co prędzej. Potem różnie bywało, aż osiedli pod murem Spichrzy, na Krzywej.
Zeskoczył z drabiny, obrzuciwszy tęsknym spojrzeniem rogale Gaikowej.
– Wcale udatnie – pochwalił go od drzwi Krotosz, zwierzchnik kantorka. Jego świeżo wygolona głowa połyskiwała lekko i widać spodziewał się znaczniejszych gości, bo przywdział białą kapicę z najcieńszego płótna. – Iście, wyszykowaniśmy na święto, ale jeszcze nam świętować nie czas. Siła się dzisiaj luda zwali. Patrz im, Jaszczyk, uważnie na ręce, łatwo w ciżbie o jakie oszustwo. Pojedynczo do lady niech podchodzą, każdy grosz oglądaj, czy aby nie oberżnięty albo i fałszywy.
– Czy jam się kiedy dał oszukać, wasza wielebność? – wyszczerzył zęby Jaszczyk.
– Toż ja tego nie mówię – odparł kapłan – tylko napominam, żebyś ostrożny a czujny był. Do miasta idę, kantor na twojej głowie. Pisarczyków doglądaj. Niech nie próżnują.