– Ludzie też sojusze łamią – wzruszyła ramionami. – Ale kiedy przez Góry Żmijowe szłam, zdawało mi się, że złe mi się tuż za plecami skrada. Prawie mnie tam zwierzołacy przydybali. I wszystko było jak niegdyś. Krew czarna i zgliszcza, i ogień za plecami. Boję się – dodała ciszej. – Może ktoś spośród bogów, ktoś równie potężny, by poszczuć zwierzołaków przeciwko śmiertelnym, z nienawiści ku Fei Flisyon postanowił mnie zabić, póki jestem daleko od Traganki? Potrzebuję pomocy – podniosła na niego oczy. – Brantem ci zapłacę, złotem najczystszym. Czym zechcesz.
Potoczył oszołomionym wzrokiem po stołeczkach wykładanych słoniową kością, po kryształowych kielichach, na dnie których wciąż czerwieniły się resztki soku z granatów, po marmurowych, inkrustowanych czerwonym złotem kolumienkach i przez chwilę strach walczył w nim z nadzieją. A kiedy znów popatrzyła mu prosto w twarz wielkimi zielonymi oczami, zakręciło mu się w głowie.
Siekiera waliła bezlitośnie, przy samej ścianie. Morwa jęknęła, poruszyła się słabo. Sączące się pomiędzy deskami szopy światło boleśnie wwiercało się pod czaszkę, trzonek grabi uwierał w krzyż. Powoli, z wysiłkiem zmacała wiadro do pojenia koni. Na dnie chlupotało smętnie kilka łyków deszczówki.
Noc ledwo przyszarzała, kiedy w ciżbie podpitych pątników przeszli Bramę Solną. Przodem Twardokęsek, oparty na wystruganym naprędce kiju, prawie niósł umordowaną bosonogą wiedźmę. Morwa, jak jej przykazano, nie odstępowała Szarki na krok i ani śmiała spojrzeć ku trzymającym straż książęcym pachołkom.
Na darmo pukali do drzwi gospod. W co zacniejszych oberżyści ani chcieli gadać z oberwańcami, a w innych od dawna już miejsc nie było. Toć to są spichrzańskie Żary, powiadano im ze śmiechem. Luda tyle do miasta ściągnęło, że ładnych parę groszy dać trzeba za byle przygarść słomy w izbie na wspólnym posłaniu, a i o to trudno. Wreszcie zawędrowali do gospody Pod Wesołym Turem.
Łysy oberżysta patrzył na nich spode łba, póki Twardokęsek nie potrząsnął mu przed nosem sakiewką.
– Izby wszystkie zajęte, ni igła więcej się tam nie zmieści – wsunął trzos w kieszeń poplamionego skórzanego fartucha. – A w alkierzu pani Marszla mi się zalęgła, gamratka przeklęta. Nijak jej popędzić nie mogę, choć pewnie grosza złamanego w gospodzie nie zostawi, bo to matka komendanta północnej wieży, a z książęcymi nie idzie zadzierać. Jest jeszcze stara drewutnia wedle kuchni. Może wam się nada…
Wedle Morwy stara drewutnia nadawała się najwyżej do rozbiórki.
Rozmasowała obolały krzyż i ostrożnie wykradła się na podwórze. Jakaś niewiasta w świeżo wykrochmalonym czepku głośno urągała dwóm pachołkom. Dziwka odpędziła kopniakiem ryjące przy wrotach prosię, ściągnęła pod szyją resztki lawendowego kubraczka i wyszła na ulicę. Trza mi jakiś kąt znaleźć, ogarnąć się, pomyślała smętnie, sadze zmyć. Trza mi też nowej przyodziewy, bo ta ze szczętem zmarnowana, a cały dobytek przepadł u Trwogi.
Zmacała pod koszulą zdarty z martwej Servenedyjki naszyjnik. Wyglądał na kuty z czerwonego złota i zapewne był wiele wart, ale Morwa rozumiała dobrze, że nie może z nim zajść do złotniczego kramu. Spichrzańscy kapłani od łat najmowali na służbę południowe wojowniczki, wystarczająco długo, by ludzie nauczyli się nie tykać niczego, co wyglądało na ich majętność.
Uśmiechnęła się posępnie. Miała co prawda na Krzywej dwóch znajomków, którzy się lichwą bawili, ale tam wszyscy szpiegowali dla Trzpienia. Był on żebrackim starostą, choć nie tylko żebraczemu bractwu przewodził, ale i całą dzielnicą uciech trząsł. Zamtuzy i domy gier bez szemrania płaciły mu haracz, zachęcone przykładem kilku opornych, których dziwnym trafem znaleziono bez ducha w Psim Wykrocie. Pewnie siedzi w gospodzie u szpitalnego muru, pomyślała, ale jemu przed oczy lepiej nie leźć. Nie tylko by mnie z naszyjnika obłupił, ale jeszcze kosturem po grzbiecie wygrzmocił.
Znienacka przyszedł jej na myśl powroźnik z ostatniego postoju przed Górami Sowimi. Takoż do Spichrzy wędrował i bardzo ją zachęcał, aby go w czas Żarów odnalazła. Przygryzła wargę. Nie była pewna, czy ci, którzy obmacywali ją na odludnym trakcie, będą chcieli z nią rozmawiać w Spichrzy. Zbyt wiele ladacznic ściągało co roku na święto.
Jednakże dziwki, nawet najbardziej postarzałe i paskudne, stroniły od tropicieli plugastwa.
Spichrzańscy powroźnicy siedzieli we Wiedźmiej Wieży, potężnej budowli z szarego kamienia, wspartej o północny bastion książęcej cytadeli. Wzniesiono ją wiele pokoleń temu, kiedy w Górach Żmijowych grasowała wiedźma Pustułka. Kapłani pobłogosławili każdy głaz, by oparł się przeklętej magii bezimiennych i odtąd ponury stołp trwał na zboczu Jaskółczej Skały, przysadzisty, niemal wtopiony pomiędzy dwa rzędy murów. Mało kto mijał go, nie czyniąc odpędzającego złe znaku.
Jeszcze przed pierwszym murem buchnął Morwie w twarz potworny, zadawniony smród: wedle zwyczaju, powroźnicy obwiesili swą siedzibę śmierdlikiem, szpikanardą, czosnkiem i innymi cuchnącymi ziołami, których dziwka nie potrafiła rozpoznać. Odór potęgowały jeszcze dwa zdechłe psy, podrzucone przed wierzejami. Dziwka pospiesznie minęła ścierwo i poczęła walić w okute żelazem drzwi. Kołatka miała kształt ludzkiego czerepu, a rude zacieki na kamieniach wydawały się jej zakrzepłą krwią.
Dobrych parę minut przeszło, nim w owalnym okienku wysoko nad schodami pokazała się nalana twarz powroźnika.
– Czemu hałas czynisz, błaźnico?! – ryknął. – I wara od kołatki, tu nie zamtuz. Poszła precz!
– Do Wronoga przyszłam, nie do was! – hardo rozdarła się dziwka. – Rzeknijcie mu, że go Morwa woła!
– Radbym rzekł – zaśmiał się powroźnik – bo trafiła się zalotnica, aż strach. Tyle, że on się wciąż gdzieś po zbójeckim gościńcu obraca. Miał na Żary do Spichrzy wrócić, ale coś go nie widać, pewnie gdzie zabradziażył. Albo go na trakcie szczuracy zeżarli! – zarechotał.
Morwa niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Przypieczone ramię piekło nieznośnie. To się musi wydać, pomyślała. Wnet się o pogromie rozniesie. Powroźnicy mają swoje sposoby, poty będą strażników po bramach a oberżystów po gospodach rozpytywać, póki wszystkiego się nie wywiedzą. Nikt nie zapyta, czy ja za wiedźmą z własnej woli szłam. Na męki mnie wezmą i z plugastwem pospołu w ogień wrzucą.
– Tedy przestańcie wyglądać – rzekła. – Jego i wszystkich, co na gościńcu byli. Bo ich ze szczętem szczuracy pomordowali. A ninie na Spichrze idą.
Głowa zniknęła jak zmieciona. Coś załomotało we wnętrzu wieży, szczęknęły odsuwane pospiesznie sztaby. Powroźnik był wielki, wypełniał całe drzwi.
– Wchodź – rozkazał szorstko.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Krotosz, namiestnik Fei Flisyon w dziedzinie księcia Evorintha, posępnie wspinał się na zbocze Jaskółczej Skały. Nogi miał odparzone od źle wyprawionych trzewików, kapicę doszczętnie pokrytą kurzem. Choć dzwony nie wybiły jeszcze południa, kamienna ulica nagrzała się od upału, rozpaliła jak patelnia. Krotosz zaś wstał przed świtem i wszystko go złościło: powolność łaziebnych, niedbałość pisarczyków, hardość Jaszczyka. Bezczelny ulicznik, sarknął w myślach, czując, jak ciężkie krople potu ściekają mu po karku. Gołodupiec, przybłęda z litości przygarnięty, już i on głowę butnie podnosi. Wszyscy oni tutaj jednacy, niczym dzieci, miejsca swojego nie znają, porządku świata nie szanują.
Pogańska kraina, barbarzyński dialekt i dzikie obyczaje.
Osiem lat wygnania, pomyślał kapłan, i wkrótce dziewiąty minie, bo w tym przeklętym przez bogów mieście ledwo słońce mocniej zaświeci, znów spada śnieg. Osiem lat wśród niewiernych z ich kiszoną kapustą, końskim łajnem na ulicach i tłustymi dziewkami o włosach ociekających łojem. Z pokrętnymi bogami, ze złym przyczajonym pod każdym kamieniem, z durnymi władcami, którzy nieustannie skaczą sobie do gardeł.