Ledwo otworzył drzwi, posługaczka wyjrzała z kuchni, jak zwykle niedomyta i jak zwykle podpita winem, które bezczelnie kradła mu z kredensu. Była to niewiasta słusznego wzrostu, czerwona i opuchnięta na twarzy. Jej bracia służyli w książęcych drabach. Razu jednego Kro tosz wrócił dobrze po zmroku i od progu uderzył go w nozdrza ciężki odór baraniny duszonej z czosnkiem. Zamierzając porządnie babę złajać, zszedł do kuchni. Czterech wielkich czarnobrodych zbirów poderwało się na jego widok od stołu, zaś posługaczka podetknęła mu pod nos garniec miejscowego kwaśnego piwa. Nie pamiętał, co się zdarzyło owego wieczoru, ale nad ranem obudził się przy palenisku, z nogami w popielniku i szatą powalaną na wpół przetrawioną baraniną. Odtąd nie miewał zatargów ze strażą miejską i choć po trochu bał się posługaczki, nie śmiał jej odprawić.
– Jaszczyk czeka was na wykuszu – powiedziała, podpierając się pod boki. – I pannica jakaś, co ją sobie przyprowadził – dodała cierpko.
– I wyście na to zezwolili? – spytał z niedowierzaniem. – Byle przybłędę do domu wpuściliście?
– Ja tam nic nie wiem! – oburzyła się posługaczka. – Ja prosta kobieta jestem. Drzwi sami otwarli, toż im wejść bronić nie będę. Sok rozkazali podać, to podałam. A skąd mnie wiedzieć, komu wejść bronicie?
No, dosyć, zdecydował Krotosz, przebrała się miarka pobłażliwości. Wybiegł na wykusz, zamierzając niezwłocznie wykląć marnotrawnego syna i wypędzić go precz na zawsze. Lecz to, co ujrzał, sprawiło, że musiał oburącz uchwycić się oplecionej różanymi pnączami kolumienki.
Odziana w biel niewiasta omiotła go spojrzeniem. Jej oczy były zielone pod obręczą dri deonema. Jaszczyk zaś, widać zwietrzywszy, na co się święci, skurczył się w sobie i przygarbił. Położył na stole rozpieczętowane pismo z Traganki i usiłował wymknąć się ukradkiem.
– A ty gdzie? – ostro zagadnął go kapłan. – Dokąd ci tak spieszno?
– Idź – rzuciła cicho zielonooka. Chłopak zawahał się nieznacznie, skulił jeszcze bardziej i uciekł.
Krotosz widział wielu dri deonemów, bo też żaden dłużej niż parę lat na stolicy Fei Flisyon nie wytrwał. Niektórych pamiętał lepiej. Białowłosego pirata, który przechwalał się, że własnymi rękami wypatroszył władcę Żalników. Skalmierskiego księcia, o którym powiadano, że ułożył się po cichu z buntownikami i wydał im ojca dzisiejszego pana półwyspu. Potężnego zbója grasującego niegdyś w Łysogórach. Miał on zwyczaj przyginać czubki dwóch młodych gibkich sosen i przywiązywać do nich podróżnych, aż drzewa, rozprostowując się, rozdzierały ich na strzępy.
Zielonooka dziewczyna w długiej płóciennej sukni w milczeniu obrywała liście pnącej róży. Jej twarz była blada, czysta i bardzo spokojna, i nie wiedział, jakimi słowami ją przywitać. W liście z Traganki napisano mu, że wędruje z jadziołkiem i nosi dwa miecze. Przypuszczał więc, że będzie podobna do servenedyjskich wojowniczek o twarzach pokrytych splotami tatuaży, dzikich i niepojętych, bardziej zwierząt niż ludzi.
Nic nie przygotowało go na podobne spotkanie.
– Wyświadczcie mi łaskę – odezwała się pierwsza – i wyślijcie zaufanego do gospody Pod Wesołym Turem, zostawiłam tam towarzyszy. I lepiej – dodała – niech nikt nie zobaczy, jak wchodzą do waszego domu.
– To wolne miasto – ocknął się Krotosz. – Nikt krzywdy ani wam, ani waszym towarzyszom nie uczyni, żadne tajemnice czy skradania niepotrzebne. Nie kochają nas tutaj, nie bardziej niźli w innych miastach niewiernych. Ale w biały dzień po ulicach chadzamy spokojnie.
– Jak wolicie – odparła bez zmieszania. – Tyle tylko, że to wiedźma i Twardokęsek, zbój z Przełęczy Zdechłej Krowy, możeście o nim słyszeli, sławny tu niegdyś bywał. A i to jeszcze – ciągnęła, przypatrując się bacznie pobladłemu nagle Krotoszowi – na uwadze miejcie, żeśmy z Gór Żmijowych w nocy zeszli.
– Bogowie! – wyszeptał zdrętwiałymi wargami.
– Nic od was nie chcę ponad to, co mi na Tragance obiecano – pokazała na rozpieczętowane pismo. – A co wam się zda stosowne, wiernie opiszcie. Tam wieści czekają, a mnie za jedno.
Przez chwilę bezmyślnie obracał list w palcach, a potem przebiegł pismo wzrokiem: “Żagiew, od której wielu może zgorzeć… ogień wędrujący przez krainy niewiernych… strzeżcie się tego, co ma przy boku, i tego, co za nią idzie…" i przeraził się, że oto przestrogi poczęły się wypełniać.
– Lepiej się wam w takiej kompanii nie pokazywać – rzekł niespokojnie. – A zwłaszcza nie po tym, jak zwierzołacy popod samą Spichrza miasteczka dwa wymordowali. Ludzie tu zapalczywi, nieobyczajni. Pewno już po placach powroźnicy wiedźm wypatrują. Jeszcze im się uroi, żeście ze złym w zmowie. Po prawdzie to zdałoby się wam jak najszybciej ze Spichrzy wyjechać.
– Rychło – uśmiechnęła się. – Rychło się mnie pozbędziecie. Przeczekać tylko chcę, póki wasz pacholik nie wróci.
Bogowie wiedzą, pomyślał ze strachem Krotosz, co ona temu postrzeleńcowi, Jaszczykowi, do głowy nakładła, bo przecież jakby mu kto soli na ogon nasypał, pognał do miasta. I niech no się tylko wyda, że tu wiedźmę przechowuję, jak wesz mnie ogniem umorzą.
– Nie obawiajcie się, wiedźma wywarem z szaleju i biełunki napojona i zmordowana – dziewczyna jakby odgadła jego zmartwienie. – A jeśli Jaszczyka ktoś przed księciem o zmowę ze złym oskarży, to się go wyprzyjcie i złodziejem okrzyczcie, bo złoto będzie miał wasze po kieszeniach.
Krotosz ledwo powstrzymał jęk boleści. Toż łajdak, niecnota, pomyślał gorzko, bez wielkiego zachodu go nakłoniła, żeby otworzył skarbczyk. Przygarnie człek takiego, w uczciwości, jak własnego chowa… Wszystko nic to. Starczy, by dziewka kuprem zakręciła.
– Ludzi tutaj nie znacie – pot mu spływał po karku grubymi kroplami. – Skoro się nadarzy sposobność zarazem i nas z miasta wygnać, i wzburzonemu motłochowi zdrajcę podsunąć, co się ze szczurakami cichaczem zmawiał, książę Evorinth skwapliwie dwa ptaszki za jednym zamachem ustrzeli. Nie, chłopaka tak długo małodobry szczypcami szarpać będzie, aż wszystko im wyśpiewa. I to, co widział, i to, co jako żywo nigdy na świecie nie bywało. Czym wyście mu w głowie zamieszali, że tak do reszty zgłupiał?
– A jaka to sztuka gołowąsowi rozum pomącić? – spytała oschle. – Jeśli on wam drogi, to go ze Spichrzy co prędzej wyprawcie, ja czasu na miłosierdzie nie mam. Znużonam – dodała – a w gospodzie tyle tylko, że kurz zmyć z siebie zdążyłam. Każcie kąpiel przygotować. Niech sługa wasza myśli, że dziewkę wszeteczną wam Jaszczyk sprowadził.
Krotosz posiniał. Nie było mu tajne, że w Spichrzy powszechnie łaźnie za zamtuzy służyły i miejsca sekretnych schadzek. Co urodziwsze z łaziebniczek często po domach mieszczan nawiedzały i nikt się temu nie dziwował. Czasami tylko książę pan edykty wydawał, solennie przykazując, by niewiasty łatwej sławy suknię żółtymi pasami zdobiły. Z czego się wielce naigrywano, a hultajstwo lektyki książęcych dworek podobnymi pasami przystrajało. Najbardziej pani Jasenki.
– Lepiej, żeby ludzie sprośne gadki powtarzali – uśmiechnęła się krzywo – niż żeby was przed murami książę Evorinth na pal wbić kazał. Słudze zapłaćcie, żeby gębę trzymała zawartą, to żadne w niej podejrzenie nie postanie. W łaźni swobodniej porozprawiamy. No, idźcie – niemal wypchnęła go za drzwi. – Tylko wiedźmy i Twardokęska, Derkaczem się teraz zwie, nie zapomnijcie sprowadzić. Powiedzcie, że posyła was Szarka.
Nie wiedzieć czemu, Krotosz był pewien, że dziewczyna nie ustąpi. Zeźlony kazał przywołać Łyczka. Chłopiec jak zwykle był umorusany i Krotosz widział, że tylko czeka, by coś zwędzić.