Выбрать главу

– Wy naprawdę wiedźmich bredni słuchać zamierzacie? – Krotosz w osłupieniu wyłamywał palce. – Wżdy wiedźma głupia, sama nie wie, co gada.

– Was wierzyć nie zmuszam. Ale pomyślcie, ilu takich mądrych i przemyślnych niedowiarków szczuracy zagryźli tejże nocy, gdy nas wiedźma z opresji wywiodła. Miałam spokojnie na Jaszczyka poczekać, ale teraz widzę, że co prędzej trzeba mi ruszać. Bo kiedy wiedźmę w wieży trzymają, to i o mnie wiadomość szybko mieć będą. Chciałam do was niepostrzeżenie przybyć. W przebraniu. Ale teraz nie czas kryć się i w maskarady bawić. Juki mi od skrzydłonia przynieście.

– I co? – spytał z przekąsem. – Na ulicę wyjdziecie, przeciwko księciu ludzi burzyć? Czy samopas Wiedźmiej Wieży dobywać będziecie?

Zimne, zielone oczy zabłysły i Krotosz pospiesznie zaprzestał kpin. Pamiętał, jak na Tragance, wiele lat temu, dri deoneme ni z tego ni z owego wpadł w szał. Zanim niewolnicy zdołali go powstrzymać, wyrżnął na oślep dobry tuzin błagalników bogini.

Skrzydłoń wciąż drzemał na słońcu. Gromadka gapiów przyglądała mu się ciekawie z drugiej strony ulicy. Mógłby kark skręcić jednym uderzeniem skrzydeł, pomyślał Krotosz, z trwogą dotykając grzbietu zwierzęcia. Skrzydłoń zaświergolił, odsłaniając rzędy ostrych zębów, bursztynowe ślepia spoglądały na Krotosza poprzez długie rzęsy. Kapłan szybko cofnął rękę.

Toboły Szarki były zadziwiająco ciężkie, lecz nim zdołał o cokolwiek spytać, dziewczyna wydarła mu je z rąk i zniknęła za parawanem.

Kiedy wychynęła z powrotem, odziana była prawie jak jedna z najemniczek, co się ostatnimi czasy ze wszech stron zbiegały do Spichrzy, zwabione wieściami o rychłej wojnie. Wdziała na grzbiet coś niby nabijaną ćwiekami tunikę, brudną i osmaloną, aż strach brał. Nosiła też dwa zakrzywione miecze w czarnych pochwach, podobne owym szabelkom, w których Servenedyjki się lubują, choć bardziej okazałe. Nogi miała w wąskich, skórzanych nogawicach, biodra ledwo przesłonięte postrzępioną spódniczką. Południowym zwyczajem, powieki barwiczką umalowała, a omotana na szyi chustka kłuła oczy czystym szkarłatem.

– Ujdzie – pochyliła się, zatykając sztylet za cholewę buta. – Dosyć się tu najemniczek kręci. Skrzydłonia w ogrodach u was wolno puszczę. Róże pewnie ucierpią, ale zwierz bezpieczniejszy będzie, niżby miał na gościńcu czekać.

– Co dalej zamierzacie? – spytał z niepokojem.

– Przejdę się zaułkami – jej misterne, srebrne kolczyki pobrzękiwały przy każdym słowie. – W jakiejś karczmie o to psie miejsce rozpytam. Wierzę, że wiedźmy na stos na gwałt nie powleką, że ją pierwej badać będą i żywą jeszcze zastanę.

– Toć nie licuje, sami pojmujecie, że nie licuje! – zaperzył się Krotosz. – Jakże to? Obręcz dri deonema nosicie! Warn nie uchodzi jak jakiej kortezance po gospodach się włóczyć! Was pokornie u bram winni witać, nisko się kłaniać a po szkarłatnym suknie do księcia na zamek prowadzić!

– Kuszące! – zaśmiała się – Ale ja już po szkarłatnym suknie chadzałam, mierna rozkosz. Księcia Evorintha też nie ciekawam. A tak, może co przydatnego usłyszę, nie uwierzylibyście, ile ludzie po gospodach gadają. Czy wy mnie za głupią macie? – podjęła zmienionym głosem. – Czy też chcecie, żebym po tym czerwonym suknie prosto w kleszcze wlazła? Myślicie, że poślecie potem na Tragankę pisanie, że głupia była dziewka, usiekli ją, łatwo przeboleć? A wam, myślicie, ze wszystkim darują, po tym krasnym suknie do bram powiodą i na Tragankę wyprawią? Z obręczą dri deonema w garści? Tedy głupiście – hardo zadarła brodę. – I z gruntu nieprzydatni.

Ma rację, pomyślał niechętnie Krotosz, ma rację niezawodnie. Na Tragance mnie nie o wiedźmę i zbójcę rozpytywać będą, jeno czemu dziewka samopas w miasto poszła.

– Lepiej wam Psi Wykrot pokażę – zdecydował z ociąganiem – skoro was od tego odwieść nie potrafię. Ruczaj tam płynie, brudy ludzie do niego z całego miasta znoszą, odkąd zaraza porządnie miasto przetrzebiła i książę pod grzywną zakazał nieczystości na ulice wywalać. Psów się zdziczałych gromada zawdy przy nich kręci. Plugawe jest miejsce, ale jak was to ma uszczęśliwić, tedy chodźmy. Choć nic z tego wiedźmiego gadania nie przyjdzie – zastrzegł się.

Poprowadził ją rozpaloną ulicą w dół Jaskółczej Skały. Dziewczyna śmiało strzelała oczami, bezwstydnie, ale po prawdzie nie było na co patrzeć. Domy stawiano prawie jednakie, trzypiętrowe, o grubych murach z jasnego łupka i wąskich, dla upału na głucho zatrzaśniętych okienkach. Gdyby co bogatsi nie kryli ścian białą, marmurową kostką, ciężko byłoby rozpoznać, który dom zasiadacza, co w ratuszu radzi, a gdzie się biedota gnieździ. Rozmaite były tylko drzwi, czy raczej bramy wielkie pod ciężkimi portalami, kute w żelazie przez kopiennickich kowali. Im kto znaczniejszy, tym brama ozdobniejsza, niektórzy całą niemal historię Spichrzy mieli na niej przedstawioną, począwszy od objawienia Nur Nemruta.

W miarę jak schodzili niżej, bruk stawał się nierówny, a gdy weszli do Krowiego Parowu, zniknął bez śladu pod piachem i nieczystościami. Ta część miasta spłonęła doszczętnie w wielkim pożarze i gdzieniegdzie wciąż pozostały stare, dobrze już porośnięte dzikim koprem zgliszcza. Pomiędzy nimi, ledwo co widoczne spod krzaków czarnego bzu i akacji, czerniły się niskie, byle jak sklecone chaty. Mieszkały w nich servenedyjskie wojowniczki ze straży świątynnej: jak zwykle, stroniły od ludzi Spichrzy.

Minęli niską szopę, z wyglądu drewutnię, dziwacznie przystrojoną obdartymi ze skóry krowimi łbami, przy których uwijały się roje much. Wokół cuchnęło potwornie nieczystościami i nadpsutym mięsem. Dwa żółte kundelki zajadle wyrywały sobie resztki wnętrzności. Krotosz nie dostrzegł znaków cechowych, widać partacka to była jatka, ale też nie spodziewał się, by szlachetny cech rzeźników, który wszak w dostatki opływał i niezgorzej samym starostą kręcił, przyznał się do tego obejścia.

– Darz bóg, siostro – zarechotał zza uchylonych drzwi łysy mężczyzna w zakrwawionym skórzanym fartuchu. – Spiekota dziś potworna, może piwka łykniecie? – wyciągnął przez próg kufel. – A może i zajęciem nie pogardzicie?

– I wam niech się dzionek darzy – otarła pianę z ust. – Dzięki za napitek, a co do innych rzeczy, tom do zmierzchu opłacona.

– Dzionek szybko mija. Nocką w gospodzie Kurzejnóżki o rzeźnika pytajcie, nie pożałujecie.

Kiedy tylko minęli szopę, rozbawienie zniknęło z jej twarzy jak starte gąbką.

– Widzicie, ile pożytków, jak się szarszun przypasze? – wykrzywiła się cierpko. – Zajęcie do rąk samo się pcha na gościńcu.

Minęli Bramę Sienną. Dwóch pijanych hycli drzemało w rowie przed koślawym budynkiem, siedzibą rakarskiego cechu. Krotosz przyspieszył kroku. Szli ścieżką pomiędzy wysokimi krzakami rzepów i czarnego bzu. Na dołach pełnych przegniłych odpadków wygrzewały się zdziczałe psy. Duży, czarny kundel o wystających żebrach wyskoczył na dróżkę. Powąchał rękę Szarki i nieoczekiwanie polizał czubki palców. Twarz kobiety złagodniała. Pochyliła się, potargała zmierzwioną sierść na grzbiecie psa.

Zwierzę popatrzyło na nią mądrymi żółtymi oczami i utykając na przednią nogę, pokuśtykało w chaszcze. Krotosz podkasał tunikę i syknął, gdy kępa turzycy smagnęła go po gołych łydkach. Wyschnięte zielsko szeleściło pod nogami, znad wykrotów podrywały się roje ociężałych, wielkich much. Potknął się, niemal upadł, gdy jedna wpadła mu wprost do oka.

Pies przystanął. Nisko, przy samym strumieniu coś zaskomlało. Szarka podkradła się cicho, rozgarnęła nawis pożółkłej trawy, przyklękła na skraju skarpy. Pokryta zaschniętym błotem, trawą i pędzonymi wodą patykami kupa szmat drgnęła, zaskowytała.