Pies zamarł, podkurczywszy zranioną nogę.
Dziewczyna wyjęła sztylet zza cholewy i lekko dźgnęła oklejoną mułem postać.
– Znalazłaś… mnie… – zacharczał słaby głos – wiedziałam…
– Morwa? – Szarka zaczęła odsuwać powalane mułem szmaty. – Co z tobą, Morwa?
– Zostaw… – poprosiła tamta. – Wiedźma… wiedziałam…
– Dlaczego? – spytała, cofając ostrze. – Dlaczego wydałaś wiedźmę?
Przez chwilę nie dobiegło ich nic, prócz świszczącego oddechu.
– Piętno… – wyjęczała Morwa z wysiłkiem – z klasztoru… brunatne piętno… zapłata… – zachłysnęła się. – Poszłam do wieży… powroźnickiej… a potem… dotknął mnie… tylko jednym palcem… – odpowiadała z coraz większym trudem. – Boli… potwornie boli… – poskarżyła się.
– Kto cię dotknął?
– Piętno… kapłani… boli… tak strasznie boli… – jej głos przeszedł w rzężenie.
Szarka zawahała się nieznacznie i ściągnęła sztyletem szmaty.
Prawą połowę twarzy kobiety pokrywała falująca, oblepiona krwią i śluzem gęstwa brunatnych robaków. Głos dobywał się z bezkształtnej, krwawiącej jamy. Długie, obłe larwy drążyły ścieżki pod skórą szyi.
– Pomóż… – westchnęła tamta niemal niedosłyszalnie. – Pomóż…
Krotosz opadł na kolana i zwymiotował wprost do strumienia. Kiedy się odwrócił, dziewczyna czyściła sztylet o brzeg kubraka. Skalne robaki wciąż ryły w ścierwie kobiety.
Szarka przysiadła na krawędzi skarpy. Smukła błękitna ważka wisiała na wprost jej twarzy.
Daleko ponad ich głowami słońce opadało w czerwonej łunie na wysokie baszty cytadeli księcia Evorintha.
– Teraz mi wierzycie? – spytała Szarka.
– Toż to skalne robaki, klątwa Zird Zekruna – wyrzucił z siebie kapłan. – Co wyście uczynili, że prześladują was kapłani z Pomortu?
– Wędrowaliśmy przez Góry Żmijowe – odparła, nadal przyglądając się brunatnym larwom. – Opat klasztoru Cion Cerena próbował nas spalić. Wiedźmę, nie mnie – poprawiła się. – Ja wykrwawiłam się prawie na śmierć.
Coś się zdarzyło w tamtą noc. Opat uciekł z brunatnym znamieniem na czole, a jego następca przekazał mi słowa Cion Cerena. O Annyonne.
– Przestańcież powtarzać to przeklęte miano! – wybuchnął Krotosz. – Nie ma opactwa Cion Cerena w Górach Żmijowych. Spłonęło ostatniej nocy!
W oddali przeciągle zawył pies. Po chwili dołączył do niego drugi, trzeci i jeszcze jeden.
– Widzicie – ciągnęła, jakby wcale nie słyszała jego słów – jestem jak ślepiec. Idę po własnych śladach i nie znam ręki, która mnie prowadzi. Nie dociekam przyczyn. Nie muszę rozumieć. Są tylko strzępy opowieści, twarze, które przeniosłam przez ogień. Ścieżka już czekała. Ścieżka, kamień, na którym usiądę, strumień, by zaczerpnąć łyk wody. Może urodziliście się tylko po to, aby ze mną mówić.
– Wszyscyśmy błoto w rękach bogów.
– Nie, nie wszyscy – hardo rzuciła głową. – Jeśli się komu uroiło, że mnie sprytnie poszczuć można, to się omylił. Bo nie dość tych skalnych robaków. Ni opactwa, co w Górach Żmijowych spłonęło. Niczego nie dość. Nie będę dla waszych bogów miotłą, co śmieci wymiata.
– Bluźnicie!
– Głupiście! – kąciki jej ust wykrzywiły się urągliwie. – Ani was ta świątynna kapica skryje, ani obroni. Gdzieś tam – machnęła ręką ku twierdzy Evorintha – ktoś wypytuje wiedźmę o rzeczy, o które i ja powinnam była spytać, gdybym zanadto nie bała się odpowiedzi.
Podążył wzrokiem za jej dłonią: wyniosła wieża świątyni czarnym zarysem kładła się na słonecznej tarczy, mury cytadeli poczerwieniały od wieczornego nieba.
A nieco niżej, na stoku Jaskółczej Skały, dojrzał jaskrawy rozchybotany blask. Ze zdławionym okrzykiem przycisnął ramiona do piersi.
Kantor, dom i kaplica Fei Flisyon stały w ogniu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Przedstawienie było marne, ale też dzielnica wokół Bramy Solnej mocno ostatnimi czasy zubożała i co lepsi kuglarze woleli rozbijać namioty gdzie indziej. Ukryty w grupie czeladników garncarskich Jaszczyk z wysiłkiem udawał rozbawienie. Nie było mu do śmiechu, wcale nie. Co chwila czuł na plecach uporczywy wzrok, zdawało mu się, że spadnie na niego ciężka łapa powroźnika i powloką go do Wiedźmiej Wieży.
Dzień przybrał dla Jaszczyka zgoła nieoczekiwany obrót. Wczesnym popołudniem, gdy rozmyślając łakomie o skarbach kapłanów Zaraźnicy, wspinał się do domostwa Krotosza, w zaułku dostrzegł znajomą posługaczkę z gospody Pod Wesołym Turem.
Nie zdjęła nawet poplamionego fartucha, a zęby dzwoniły jej ze strachu.
– Powroźnicy powlekli twoją matkę i siostry do cytadeli – wykrztusiła i uciekła, stukocząc drewnianymi chodakami.
Okręcił się na pięcie i pognał bocznymi uliczkami w dół Jaskółczej Skały. Do kantoru Fei Flisyon wracać nie mógł; żeby go Pod Wesołym Turem dziewka chciała przechować, nie wierzył, więc zaszył się w posiadłości wielmożnego Karczocha. Ponieważ z Wiedźmiej Wieży nikt inaczej nie wyszedł, jak na stos, nie przemyśliwał, jakim sposobem matkę oprawcom wydrzeć, tylko jak własną skórę uchronić.
Kiedy baszty cytadeli poczerwieniały od zachodzącego słońca, Jaszczyk wychynął wreszcie z porzeczkowej chachmęci. A potem, ponieważ sam nie wiedział, co lepszego mógłby zrobić, powlókł się ku Solnej Bramie spotkać Szarkę.
Odziany w łaciaty kostium błazen śpiewał sprośną piosenkę o kopiennickich gamratkach, a że w Spichrzy nie kochano ludzi z gór, widownia rechotała donośnie. Jaszczyk rozglądał się coraz niespokojniej. Dopiero gdy wesołek skończył śpiewkę i gapie poczęli się rozchodzić, dojrzał Krotosza przyczajonego pod okapem kramu kaletnika. Płaszcz kapłana pstrzyły rzepy i drobne gałązki, jego ręce drżały gorączkowo. Szarka zaś, w przyodziewku najemniczki, z dwoma mieczami przypasanymi do boków, beznamiętnie przyglądała się mieszczanom.
– Zabrali moich do Wiedźmiej Wieży – poskarżył się Jaszczyk.
Dziewczyna uniosła lekko brew, nawet na niego nie spojrzała.
– Miałeś wprowadzić mnie do cytadeli – przypomniała, wciąż taksując wzrokiem przechodniów.
Jaszczyk zaniemówił. Ona o nic nie dba, przyszło mu nagle do głowy. Choćby cała Spichrza wypaliła się jak gliniana skorupa, za jedno jej. Przejdzie przez popiół, otrząśnie chodaki i ani się obejrzy za siebie. Z nagła łzy, głupie, zdradliwe, zakręciły mu się w oczach.
– Jakże wy tak możecie – ujął się za nim kapłan. – Toż widać, że chłopak ledwo żyw.
– Ale żyw jeszcze, choć przepowiedziałam, że śmierć swoją w liście Mierosza przeczytał – zauważyła beznamiętnie Szarka. – Teraz nie czas rozpaczać. Trzeba stąd co rychlej głowę unosić – lekko skinęła brodą ku wyłaniającej się z Bramy Solnej grupie powroźników.
Oprawcy przystanęli, przyglądając się popisom błazna i choć wśród gapiów nie powstało żadne większe zamieszanie, w jednej chwili zrobiło się wokół nich nieco przestronniej. Pomimo strachu przed wiedźmami i najazdu szczuraków, mieszczanie obawiali się powroźników równie mocno, jak ściganego przez nich plugastwa.
– Ilu ich jeszcze do miasta ściągnie? – wybuchnął piskliwie kapłan.
– Wielu – odparła rzeczowo. – Idę o zakład, że wasz dom nie był ostatnim, który spłonie tej nocy. Nie – potrząsnęła głową – nim odmieni się księżyc, miasto będzie jasne od stosów. Patrzcie! – W piosenkę wesołka wkradło się babskie zawodzenie i spod łuku bramy wyszedł orszak pogrzebowy.
Drobny sterany konik ciągnął furę, słabo zaścieloną sianem, z zawiniątkiem pośrodku. Ano, pomyślał Jaszczyk, nic więcej tam nie zostało, aby przygarść kości dobrze przez zwierzołaków obgryzionych. Błazen urwał śpiewkę w pół zwrotki, jedynie tamburyn zagrzechotał. Dziewczyna z bębenkiem przystanęła z uniesioną dłonią, a karawan powoli toczył się w dół ulicy, aż zawodzenie żałobni – czek przemieszało się z przyciszonymi okrzykami biedoty, która w bocznych uliczkach świętowała wigilię Żarów.